dir. Wim Wenders
Powojenny Berlin. Podzielone murem miasto duchów, zarówno w przenośni, jak i w sensie zgoła dosłownym. Metropolia, w której bolesna przeszłość ściera się z szarą codziennością. A nad nią dwójka empatycznych stróżów, dopatrujących z czułością i oddaniem aniołów, którym wszak nieobce są ludzkie bolączki i rozterki.
"Niebo nad Berlinem" składa się z szeregu scen i sekwencji, których realny sens zaczyna przebijać przez niespieszną narrację dopiero z czasem. Czy jest to opowieść o zwątpieniu? I tak, i nie. Jeśli o miłości, to w sposób wymykający się banalnym regułom, subtelny. O tęsknocie, zapewne tak, ale przecież również nie tylko. Nie bez przyczyny, Wenders akcję umiejscawia w Berlinie, wielokulturowym tyglu melancholii, mieście dekadenckim, bo i funkcjonującym na styku dwóch różnych światów. Na równi nowoczesnym i straszącym obskurnymi pomnikami zagłady, która ma tendencję, aby wciąż o sobie przypominać. Mekka artystów upadłych, w industrialnej przestrzeni poszukujących inspiracji dla apokaliptycznych wizji. To tutaj w końcu uciekał David Bowie w latach 70. przed wyniszczającym uzależnieniem, po to by stworzyć najlepsze płyty w swym dorobku. Tutaj także dom odnalazł w następnej dekadzie Nick Cave, mesjasz z igłą i biblijnymi konotacjami. On i jego świta pojawiają się zresztą w jednej z końcowych, kluczowych dla opowieści scen, by przydać niepokoju momentowi połączenia dusz.
Pełna melancholii odyseja wysłannika niebios w całości utkana została z poetyckich metafor, odniesień. Wendersa nie tyle interesuje bowiem sama historia, co jej nastrój, znaczenia sugerowane. Dopiero po przyobleczeniu w cielesną formę, anioł zyskuje wymiar heroiczny, staje się zdolny do dziecięcego zachwytu, popełniania błędów i zadawania pytań, które na powrót nabierają wagi. Nagle, w obiektywie Henri'ego Alekana, Berlin z rozdartej enklawy straceńców, przemienia się w miasto nadziei. Wystarczy zapalić światło, przemienić ekspresjonistyczny niepokój w paletę barw, zaskakujących mocą wzbudzania pierwotnego entuzjazmu. Nie ma w tym cienia patosu, szkaradnej podniosłości, co najwyżej naiwny idealizm, tak daleki od sztucznej hollywoodzkiej maniery. "Niebo nad Berlinem" jak najbardziej dalekie bowiem jest od cynicznego infantylizmu i ordynarnej dosłowności, które cechowały jego późniejszą, amerykańską przeróbkę pod tytułem "Miasto Aniołów" (zwróćmy na marginesie uwagę, że już sam anglojęzyczny tytuł oryginału, "Wings of Desire", wydaje się być haniebnym spłyceniem autorskiej koncepcji). Czytelne, ale przecież nie oczywiste, skore do fantazji, lecz nie tandetnie fantasmagoryczne. Przepełnione romantycznym germańskim duchem, który podsumować można niemieckojęzycznym terminem "Erinnerung". W zubożałej wrażliwości amerykańskiego kina odpowiednika ze świecą szukać, bo nie o romans dla opornych chodzi, a o autentyczne odczucia. A gdyby tak wymazać to wszystko i uczyć się od nowa poznawania: miast, ulic, doznań, smaków, gestów, bez gotowych podpowiedzi.
Ocena: *****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz