Paul (Christopher Collet) jest niezwykle zdolnym nastolatkiem, którego fascynują zagadnienia z zakresu chemii i fizyki. Żyje wraz z matką w małym miasteczku Ithaca. Pewnego dnia, rodzicielka poznaje doktora Johna Matthewsona (John Lithgow), który pracuje w tajnym rządowym laboratorium. Naukowiec nie ukrywa, że jest zainteresowany atrakcyjną rozwódką i by przypodobać się jej synowi, zabiera go na oprowadzanie po swoim miejscu pracy. Paul odkrywa, że niewinna z pozoru placówka, tak naprawdę zajmuje się pozyskiwaniem czystego plutonu. Chłopak postanawia włamać się do laboratorium i wykraść porcję radioaktywnej substancji, by następnie skonstruować w domowym zaciszu bombę atomową...
Lata 80. były okresem nawrotu zimnowojennych lęków w amerykańskim społeczeństwie. Zaostrzające się stosunki ze Związkiem Radzieckim i strach przed nuklearnym konfliktem znów, tak jak miało to miejsce trzy dekady wcześniej, zaowocowały wysypem filmów mierzącymi się z zagrożeniami związanymi z energią atomową. "The Manhattan Project" wpisuje się w nurt kina młodzieżowego odpowiadającego na to ponure zapotrzebowanie. Obraz Marshalla Brickmana tytuł zaczerpnął od pierwszego programu atomowego w dziejach, ale stylistycznie i fabularnie najbliżej mu do uciekających w fantastycznonaukową fantazję tytułów pokroju "War Games" czy "Red Dawn".
Mamy więc do czynienia z thrillerem dla młodszego widza, w dodatku takim, który mocno naciąga granice prawdopodobieństwa. Przyznam, że nawet jak na zwariowaną epokę Reagana i umięśnionych bohaterów kina akcji, pomysł leżący u podłoża tej historii jest mocno przegięty: dzieciak z rozbitej rodziny buduje w swoim pokoju broń masowego rażenia po to tylko, by pochwalić się swoim osiągnięciem na targach naukowych. Oczywiście, nad całym konceptem wisi duch pacyfizmu, niemniej w trakcie seansu trzeba się uzbroić w dużą dozę dystansu względem wymysłów zawartych w scenariuszu.
Zastanówmy się jednak: czy wzmiankowany powyżej, głośny film z Matthew Broderickiem nie był podobnym w manierze i luźno obchodzącym się z logiką wykwitem swoich czasów? Dzieło Brickmana ogląda się wszak bez bólu, a nawet z pewnego rodzaju nostalgicznym rozrzewnieniem. Napięcie dawkowane jest umiejętnie, choć najsłabiej wypadają pod tym względem partie finałowe, teoretycznie z założenia najbardziej emocjonujące. Niezłe jest aktorstwo, ze szczególnym uwzględnieniem niezawodnego Lithgowa. Najbardziej doskwiera akcji brak wyrazistego antagonisty: z jednej strony mamy czupurnego nastolatka, którego intencje są zgoła mgliste, z drugiej - bezdusznych wojskowych. Kibicować szczeniakowi, który w ramach buntu o mało co nie doprowadza do katastrofy to przecie przesada. Jednocześnie, jest mimo wszystko w rojeniach scenarzysty coś inspirującego. Nie tylko dla sentymentalnych, choć to właśnie ci najmocniej docenią "Manhattan Project". Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz