Ah, cóż to były za czasy, gdy tanie podróbki hitów box office'u nie były jedynie domeną wytwórni Asylum (dziś pewnie można już nawet mówić o koncesji netflixowej), lecz zmyślnych Włochów lub - dajmy na to - takiego Rogera Cormana. Albo jeszcze lepiej, połączmy te dwie opcje i wyobraźmy sobie jak pod takimi auspicjami mógłby wyglądać rip-off "Gwiezdnych wojen".
Zaraz, w zasadzie, jakby się tak zastanowić, to nie trzeba sobie nawet tego wyobrażać, gdyż takowy obraz w istocie powstał. Nakręcony w ekspresowym tempie w studio w Rzymie przez włoskiego reżysera Luigiego Cozzi (pan, który m.in. w 1977 roku "pokolorował" słynną "Godzillę", a dekadę później brał udział w błazenadzie Klausa Kinskiego pod tytułem "Nosferatu a Venezia"), z wykorzystaniem funduszy od słynnego American International Pictures i sygnowany nazwiskiem wspomnianego Cormana, który z rzeczoną wytwórnią przez długi czas był związany. A o czym on? Ano, opowiada ("dawno, dawno temu...") historię pary galaktycznych przemytników, którzy wplątani zostają w nie lada aferę. Pojmani przez międzygwiezdną policję, dostają szansę rehabilitacji: ich zadaniem jest odszukanie syna kosmicznego imperatora i zniszczenie tajnej broni złego hrabiego...
Mniejsza z niuansami fabularnymi, bo na te w trakcie seansu szybko przestaje się zwracać uwagę: "Starcrash" to przede wszystkim campowa perełka, którą docenią miłośnicy bezwstydnego i bardzo niemądrego kiczu. Przygody dwójki szmuglerów opływają w luksusy kina "tak złego, że aż dobrego": koszmarna gra aktorska podbudowana została dialogami nie z tej ziemi, zwroty akcji mogły wydawać się przekonujące tylko na Półwyspie Apenińskim i tylko w latach 70. lub 80. Efekty specjalne to oddzielna bajka: napotkany przez bohaterów na planecie Amazonek wielki robot jest tak stary, że z pewnością pamięta "Jazona i Argonautów". Spośród atrakcji należy też wymienić czarny charakter, który przywodzi na myśl Antona LaVeya z wiecznym wytrzeszczem. Urodziwa Caroline Munro z takim zaangażowaniem wciela się w wojowniczą Stellę Star, że można odnieść wrażenie, że to nie jakieś tam popłuczyny, ale najprawdziwsze mainstreamowe widowisko. Z kolei jeden z jej towarzyszy podróży, gadatliwy robot, przypomina skrzyżowanie C-3PO z pamiętnym blaszakiem z "Zakazanej planety". Serce ze szczerego złota, a i tak działa na nerwy...
Mało? A co wy w takim razie na wiadomość, że swym udziałem produkcję wsparli Christopher Plummer oraz... David Hasselhoff? Pierwszy dobrze się bawi na rzymskich wakacjach, od niechcenia grając dobrotliwego imperatora, drugi jeszcze przed sobą ma wielką karierę spod znaku "Knightridera" i "Baywatch", ale już tutaj widać dlaczego ten lowelas to dla Niemców skarb narodowy porównywalny z twórczością Modern Talking. Tak, "Starcrash" to kopalnia absurdalnych pomysłów, rozkoszna w swej naiwności i nieporadnej kokieterii, a do tego pełna tzw. "smaczków". Co ciekawe, sam Cozzi twierdził później, że jego dzieło bynajmniej nie było próbą zdyskontowania oszałamiającego sukcesu filmu Lucasa, gdyż prace nad nim rozpoczęły się jeszcze zanim gwiezdna saga rozpoczęła swój szturm na ekrany. Może być i tak, choć... pewne elementy historii zdecydowanie budzą konkretne wątpliwości (czy miecz świetlny w dłoni jednej z postaci albo śmiercionośna forteca to aby tylko "czysty przypadek"?). Abstrahując jednak od plagiatorskich kwestii, trzeba mimo wszystko stwierdzić stanowczo, że omawiana pozycja to idealne antidotum na nadęcie "Ostatniego Jedi": relaks w czystej postaci, do wielokrotnego oglądania. No i niczyje uczucia nie zostają zdeptane. Bez cienia zjadliwości: przesympatyczny seans. P.S. Na marginesie warto odnotować, że za oprawę muzyczną odpowiedzialny jest John Barry, czyli autor nieśmiertelnego motywu z bondowskiej serii. Tutaj w średniej kondycji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz