"Raising Cain" było powrotem Briana De Palmy po ośmiu latach do hitchcockowskich klimatów. Po porażce "The Bonfire of the Vanities", reżyser postanowił jeszcze raz wkroczyć na znajome terytorium i robić to, co umiał najlepiej: nakręcił psychologiczny dreszczowiec, składając po raz kolejny hołd mistrzowi suspensu. Tym razem trop prowadził do słynnej "Psychozy", jednak efekt końcowy rozczarował krytykę: zabrakło drapieżności i odwagi, jakimi odznaczały się takie obrazy, jak "Dressed To Kill" czy "Body Double". Dla wielu, "Cain" to De Palma staczający się w ponure czeluście lat 90.: pozbawiony wizjonerskiej pasji, niezdecydowany pomiędzy autorską wizją, a wymaganiami wielkich studiów filmowych.
Przyznam, że i mi przy pierwszym spotkaniu nie przypadł do gustu ten nieco przekombinowany thriller o rozpadzie osobowości. Trudno nie docenić wizualnej maestrii, muzycznych tematów od Pino Donaggio czy ocierającej się o groteskę, ale wciąż porywającej kreacji Johna Lithgowa, jako całość jednak, "Mój brat Kain" sprawia wrażenie filmu wykastrowanego, zachowawczego. Sam twórca szybko połapał się, że popełnił błąd, decydując się na istotne zmiany w narracji i przefasowanie chronologii z pierwotnego zamysłu na bardziej przystępną dla masowego widza.
Właściwa historia zaczyna się 20 lat po premierze obrazu, kiedy to holenderski reżyser Peet Gelderblom opublikował w sieci przemontowaną, w oparciu o oryginalny scenariusz (czyt. sprzed autorskich modyfikacji), wersję "Kaina". Gelderblom poukładał sceny w kolejności zgodnej z pierwotnym założeniem. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania: sam De Palma zachwycił się pracą wykonaną przez Holendra i umieścił fan-edit o nazwie "Re-Cut" na kolekcjonerskim wydaniu Blu-Ray, tym samym oficjalnie namaszczając go jako "wersję reżyserską".
Będąc świeżo po seansie rzeczonego wariantu, oddaję sprawiedliwość Gelderblomowi: są powody do mruczenia! "Raising Cain: Re-Cut" to zupełnie inny, znacznie lepszy film. Pierwsze pół godziny dosłownie przyprawia o zawrót głowy (nomen omen), wrzucając zdezorientowanego widza w sam środek akcji. De Palma, jakiego kochamy: stylistycznie wyrafinowany, na granicy kiczu i geniuszu. Znacznie bardziej interesująco prezentują się także odniesienia do idola reżysera, bo o ile wersja kinowa sprawiała wrażenie odtwórczego ćwiczenia na bazie słynnego dzieła Hitchcocka z 1960 roku, o tyle w nowym wydaniu niezwykły przypadek Cartera, nosi już cechy inteligentnej żonglerki cytatami. Łatwe wcześniej do przeoczenia niuanse nabierają wyrazistego smaku, a widz zadaje sobie jedyne słuszne pytanie: po co mi "kinówka", skoro mogę mieć "real deal"?
Nie będę więcej kadził, gorąco za to polecam ten niespodziewany "Director's Cut", gdyż stawia on niedoceniony w momencie premiery obraz w zupełnie innym świetle. Zresztą, wpiszcie w wyszukiwarce ciąg słów-kluczy: raising cain re-cut i poczytajcie opinie: nie jestem odosobniony w zachwycie. Albo w ogóle nic nie czytajcie więcej, tylko od razu zdobądźcie kopię i oglądajcie! Ocena: *****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz