Tradycja łączenia wzruszeń i śmiechu w kinie sięga praktycznie do samych jego początków. Od zarania X Muzy kluczem do serca publiczności było umiejętne wymieszanie tychże dwóch podstawowych składników. Był tego świadom Charlie Chaplin, gdy obmyślał kolejne perypetie swego pociesznego trampa. Wiedzieli o tym inni giganci Srebrnego Ekranu: Frank Capra, Billy Wilder, Ernst Lubitsch, Vincente Minnelli czy Preston Sturges. Na przestrzeni lat owa szlachetna tradycja uległa w dużej mierze wypaczeniu, a gatunek określany jako komedia romantyczna urósł do rangi najbardziej bodaj plebejskiej formy rozrywki w obrębie sztuki filmowej. Tym większą wdzięczność winni jesteśmy dawnym mistrzom, którzy przy zachowaniu dobrego smaku rozweselali i nieśli pokrzepienie.
Jedną z bezcennych pereł spod znaku farsy i romansu pozostaje "Filadelfijska Opowieść" w reżyserii George'a Cukora. Przedstawiona tu historia zaczyna się w momencie, gdy Tracy Lord, dama z wyższych sfer o nienagannych manierach i zgoła trudnym charakterze, ogłasza swe zaręczyny z nuworyszem nazwiskiem George Kittredge. Ślub takiej pary to łakomy kąsek dla prasy bulwarowej, toteż do uczestnictwa w ceremonii oddelegowana zostaje para reporterów zatrudnionych w redakcji dziennika "Szpieg". Towarzyszy im były mąż pani Lord, C.K. Dexter Haven, ze zrozumiałych względów najmniej oczekiwany gość zaślubin...
O wyjątkowości dzieła Cukora decyduje przynajmniej kilka czynników. Nie oryginalna intryga ujmuje w tym przypadku, co raczej sposób jej poprowadzenia. Nagrodzony Oscarem scenariusz autorstwa Donalda Ogdena Stewarta skrzy się od błyskotliwie rozpisanych dialogów i starannie przemyślanych zwrotów akcji, wywiedzionych wprost ze sztuki Philipa Barry'ego, która zadebiutowała na Broadwayu na rok przed premierą filmu. Stojący za kamerą twórca "Żebra Adama" skutecznie z kolei wygładza fabularne naiwności, przy jednoczesnym stuprocentowym wykorzystaniu potencjału komicznego, jaki zawarty został w poszczególnych fragmentach. Przykładem niechaj będzie kapitalna scena powitania dziennikarzy w posiadłości.
Osobną kwestią pozostaje gra aktorska: obsada skompletowana została spośród najznamienitszych przedstawicieli hollywoodzkiej pierwszej ligi. Trzon stanowi trójca ulubieńców publiczności: Katharine Hepburn, Cary Grant oraz James Stewart. Obserwowanie ich w działaniu, gdy uczestniczą w potyczkach słownych lub też ulegają porywom serca to przyjemność najczystsza z możliwych. Wyraziście nakreślone postaci nabierają w ich interpretacji rumieńców, zaczynają żyć własnym życiem i błyskawicznie zdobywają sobie sympatię widza.
Można w takim razie bez obrażania inteligencji? Ano można. Klasa, w pełni naturalny szyk, wdzięk, bez natrętnego wdzięczenia się względem widza - oto, czego brakuje znaczącej większości współczesnych komedii romantycznych. Tymczasem w "Filadelfijskiej Opowieści" wszystkie te nadobne przymioty skutecznie chronią wyrafinowane gusta przed uszczerbkiem. Zamiast nieokreślonego grymasu - szczery uśmiech, wzruszenie bez pełnego zażenowania kaca i happy end, na który naprawdę czekamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz