Sylvester Stallone i zmontowana przezeń ekipa twardzieli dekad minionych atakują po raz trzeci. Ich celem są portfele sentymentalnie ukierunkowanej części widowni, która pamięta czasy, gdy nie istniało pojęcie metroseksualności, a o gwiazdorskiej pozycji przesądzała siła mięśni i znajomość sztuk walki. Z drugiej strony, w trzeciej odsłonie cyklu widoczna jest również chęć przypodobania się młodszym pokoleniom widowni, co niesie ze sobą niestety pewne smutne konsekwencje.
Ekipa "Niezniszczalnych" zostaje tym razem postawiona wobec nie lada wyzwania. Ich przeciwnikiem jest bowiem nie kto inny, jak współzałożyciel tej elitarnej jednostki najemników, trudniący się obecnie handlem bronią, Conrad Stonebanks (Mel Gibson). Conrad przez lata uznawany był za zmarłego, prawda jest jednak taka, że przeszedł na ciemną stronę, a o zbędnym balaście w postaci sumienia zwyczajnie zapomniał. Dla Barneya rozliczenie z dawnym kompanem będzie więc miało wymiar sprawy bardzo osobistej...
O popularności i sukcesie stworzonej przez Sly'a serii zadecydował tak naprawdę jeden zaledwie, niezwykle jednak istotny czynnik: to coś w rodzaju kompilacji spod znaku "Greatest Hits", której targetem docelowym jest pokolenie dzisiejszych trzydziestoparolatków, którzy dorastali w epoce ekspansji technologii VHS. Wtedy to pod strzechy zawitało eskapistyczne kino klasy B, suto zaprawione komiksową przemocą. Niekwestionowanymi królami tego typu rozrywki byli panowie Stallone i Schwarzenegger, którzy władzę dzierżyli z pozycji mainstreamowych pupili, podczas, gdy wielu książąt musiało zadowolić się estymą w drugim obiegu. Na fali wyraźnie wyczuwalnej obecnie nostalgii, zapomniani w latach 90. i w początkach XXI wieku idole zdołali jeszcze raz zawojować mroki sal kinowych. I nie ma się co okłamywać: nie o błyskotliwą czy zaskakującą fabułę w filmach z cyklu o "Niezniszczalnych" chodzi, bo ta za każdym razem jest czysto pretekstowa, lecz właśnie o dawno nie widzianych znajomych, którzy w imię słusznej sprawy złamią parę kości, skręcą kilka karków i wysadzą to i owo.
Podobnie więc, jak miało miejsce w przypadku "dwójki", trzecia odsłona sagi bazuje przede wszystkim na udziale znamienitych "special guests". Tam mieliśmy Chucka i Van Damme'a, tutaj z kolei przypominają o sobie: Harrison Ford, Wesley Snipes, Antonio Banderas, Robert Davi i Mel Gibson. Ten ostatni wciela się w pozbawiony skrupułów czarny charakter, co ostatnio wyraźnie zaczyna wchodzić mu w krew. Najwidoczniej Hollywood uznało, że po serii rewelacji na temat upadłego bożyszcza, zasługuje on jedynie na rolę szubrawcy. To, co się jednak liczy to fakt, że przynajmniej nie spisano go na straty.
Pomimo jednak, że twórcy pozostali wierni sprawdzonej formule cyklu, trudno oprzeć się wrażeniu, że jego wdzięk i czar zdążyły już nieco zwietrzeć. Świadom najwyraźniej szyderczych komentarzy części publiczności i krytyki na temat "bandy emerytów",Stallone zdecydował się wprowadzić do gry "świeżą krew", co wydaje się posunięciem tyleż asekuranckim, co chybionym. Któż bowiem spośród fanów starej gwardii pragnie oglądać na ekranie nieopierzonych małolatów, których charyzma porównywalna jest ze stopniem umiejętności aktorskich obsady "Zmierzchu"? To tak, jakby zestawić ze sobą oryginalnego "Conana Barbarzyńcę" z wersją AD 2011. Czaicie? Pewnie, że tak.
Kolejnym zgrzytem w przypadku obrazu Patricka Hughesa jest decyzja o obniżeniu kategorii wiekowej do znienawidzonego "PG-13". W praktyce oznacza to: nie używamy w nadmiarze wulgaryzmów, dzieci są dostarczane na świat przez bociany (choć akurat w przypadku rzeczonej serii ten podpunkt i tak nie ma to znaczenia), a trafiony kulą z karabinu człowiek nie krwawi, tylko dyskretnie znika z pola widzenia. Rozwałka będzie więc widowiskowa, ale o flakach zapomnijcie. Inna sprawa, że przymiotnik "widowiskowy" w przypadku franczyzy pod wspólną nazwą "Niezniszczalni" ma znaczenie dosyć ambiwalentne: zamiast oldskulowych eksplozji i tradycyjnej kaskaderki, twórcy z reguły wybierają toporne efekty CGI, niejednokrotnie przywodzące na myśl ambitne produkcje sygnowane przez Syfy Channel.
Ponarzekałem sobie do syta, teraz pora więc na odrobinę pokrzepienia. Pomimo wszystkich mankamentów, "trójka" to wciąż ta sama bezpretensjonalna zabawa dla wiecznych chłopców, z założenia poczciwa i hołdująca anachronicznym wartościom. One-linery może i bywają czerstwe, logiki za grosz, ale przecież na tym cała frajda się opiera. Bądźmy przez moment realistami: w końcu każdemu osobnikowi wychowanemu na kinie akcji lat 80. zakręcić się musi łezka w oku, gdy usłyszy, jak Arnie wykrzykuje: "Let's get to the chopper!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz