Samozwańczy obrońca czystości rasy. Ogolony na łyso wyrostek o zakazanej facjacie. Wiecznie szukający rozróby łobuz z podwiniętymi nogawkami. Nieodzowny atrybut: glany, umożliwiające wygodne skakanie po czaszce. Tak w masowej wyobraźni utrwalił się skinhead, postać złowroga, ale i niezwykle barwna (pardon...). Tym bardziej dziwi, że w kinie pozostaje ona praktycznie niewykorzystana. Czasem zaledwie jako "rekwizyt", zatrważająco często - jako archetyp służący do propagowania idei równości i tolerancji w ramach tzw. "politycznej poprawności".
Mieliśmy już na ekranach skina "nawróconego" po pobycie w więzieniu, gdzie pojął, że czarni "bracia" to fajni kolesie ("American History X"). Mieliśmy czczącego Hitlera i jego hasła Żyda ("Fanatyk"), a nawet skinów "kochających inaczej" ("Braterstwo"). Żadna jednak z tych inkarnacji brutalnego łysola nie przekonywała, może właśnie dlatego, że w każdym z wymienionych przypadków koncept był nazbyt wydumany, a odgórnie przyjęta teza - niestrawna w swej napastliwości względem widza. Nie każdy wszak lubi być traktowany jako debil, któremu należy dobitnie uświadomić, co o rasizmie i przemocy winien myśleć.
Chlubny wyjątek od przedstawionej powyżej reguły stanowi pełnometrażowy debiut Australijczyka Geoffreya Wrighta. "Romper Stomper" przedstawia środowisko neo-nazistów z Melbourne i robi to w sposób bezkompromisowy. Zamiast moralizatorstwa na poziomie czytanki dla czwartoklasisty, dostajemy mięsistą petardę, która podbiera najlepsze wzorce z kubrickowskiej "Mechanicznej Pomarańczy". Tam, gdzie Edward Norton zaczynał się kajać, a Ryana Goslinga nękały wątpliwości, grany przez Russella Crowe'a Hando pręży pokryte dziarami muskuły, gotów oddać morderczy cios w zęby pierwszego lepszego "żółtka", jaki się napatoczy. I choć fabularny trzon opowieści stanowi tutaj historia miłosnego trójkąta, to na tanie sentymentalizmy zwyczajnie nie ma miejsca. W końcu skin nie uprawia miłości, on się pieprzy.
Napędzany testosteronem obraz Wrighta bynajmniej swych bohaterów nie mitologizuje, ale też nikogo nie próbuje nawracać. Jest brudny i pełen zwierzęcej pasji, która często cechuje dzieła początkujących twórców. Na soundtracku znajdziemy reprezentację street punkowej energii z Antypodów, a tytuły utworów pokroju "Führer Führer" czy "Fourth Reich Fighting Men" mówią same za siebie. Tutaj skinhead nie bierze jeńców. Krzyknie "fuck off!", da po mordzie, a nie będzie się z kolegami klepał po pośladkach.
Istnieją filmy, których celem jest niesienie pokrzepienia. Są takie, które pragną wywołać u widza refleksję. Jeszcze inne mają służyć jako nośniki pozbawionej większych pretensji rozrywki. Najciekawsze chyba pozostają jednak te, które po prostu dają porządnego kopa między oczy. Do tej ostatniej grupy bez wątpienia zalicza się "Romper Stomper". Jak by to skwitowała rodzima Konkwista 88: "Biały honor, Biała duma, Biała walka!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz