Na przestrzeni lat, postać Philipa Marlowe'a odtwarzana była na ekranach przez cały szereg aktorów - z lepszym lub gorszym skutkiem. Ikoniczna pozostaje kreacja, jaką w tej roli stworzył Humphrey Bogart w arcydziele kina noir "Wielki sen". Niesprawiedliwością byłoby jednak twierdzić, że nie istnieją inne wariacje na temat prywatnego detektywa, które zasługiwałyby na uznanie i poklask. Wypada w tym miejscu wspomnieć choćby Elliotta Goulda ("Długie pożegnanie"), Powersa Boothe'a (pierwszorzędny, a kompletnie zapomniany serial "Philip Marlowe, Private Eye", wyświetlany przez HBO w latach 80.) czy Roberta Mitchuma.
Mitchum, znany przede wszystkim jako etatowy hollywoodzki szubrawca, niezawodny w rolach psychopatów i wykolejeńców (by przywołać tylko występy w takich tytułach jak "Przylądek strachu" i "Noc myśliwego"), wcielając się w Marlowe'a, zbliżał się już do sześćdziesiątki, co było swoistym novum - dotąd z reguły portretowano tę postać w zgodzie z wizją Raymonda Chandlera, który widział swego bohatera jako trzydziestoparolatka. To "postarzenie" bynajmniej jednak nie było w tym przypadku zgrzytem: Mitchum doskonale sprawdza się jako zmęczony życiem, kryjący się za zasłoną cynizmu samotnik-moralista ze szklaneczką whisky w dłoni. Legendarny aktor wniósł do swej kreacji niezbędny ładunek nonszalancji i wyryte w bruzdach na twarzy doświadczenie życiowe. Sarkazm przychodzi mu w sposób naturalny i niewymuszony, ale w oczach z łatwością dostrzec można piętno szlachetnego serca.
Wyreżyserowane przez Dicka Richardsa "Żegnaj, laleczko" to trzecia z kolei adaptacja powieści pod tym samym tytułem. Najlepsza bodaj, bo i najwierniej oddająca ducha pierwowzoru. Powstała na fali panującej w pierwszej połowie lat 70. mody na kino retro i w prostej linii nawiązuje do tradycji kina noir sprzed trzech dekad. Los Angeles jest tu więc stolicą zepsucia, miastem przeżartym zbrodnią, gdzie raczący nas suto wewnętrznymi monologami detektyw w nieodłącznym prochowcu stanowi ostatni bastion zasad moralnych i przyzwoitości. Na drugim biegunie mamy bezwzględnych gangsterów, drobnych rzezimieszków i obowiązkową femme fatale - kobietę bezwzględną i nie przebierającą w środkach. Tytułowa "lala", odtwarzana przez arystokratycznie wyniosłą Charlotte Rampling, bez najmniejszego trudu owija sobie mężczyzn wokół palca, a każdy kolejny jest tylko narzędziem niezbędnym na drodze do osiągnięcia upragnionego celu. To na jej punkcie zwariował poczciwy drab Moose Malloy i to ona - jak przystało na "czarną" heroinę - koniec końców przywiedzie go do zguby.
Co do kwestii samej obsady, to oprócz wspomnianych Rampling i Mitchuma film Richardsa poszczycić się może udziałem zespołu utalentowanych aktorów, spośród których wymienić należy Harry'ego Dean Stantona, Jacka O'Hallorana, Sylvię Miles i Anthony'ego Zerbe. Z ciekawostek zaś, grzechem byłoby nie wspomnieć, że drobny epizod zaliczył tutaj Sylvester Stallone, wówczas jeszcze szerzej nieznany. Zaledwie rok później będzie on już najgorętszą młodą gwiazdą Hollywood, z możliwością przebierania w propozycjach i Oscarem na koncie.
Gęsta atmosfera oraz szacunek względem tradycji gatunku - oto klucze do sukcesu "Żegnaj, laleczko", bez wątpienia jednej z najbardziej udanych ekranizacji prozy Chandlera. Bez zbędnych innowacji czy chowania się za pastiszową oprawą. Marlowe jest tu taki, jaki być powinien: twardy, na pozór cyniczny, zbierający ze wszech stron cięgi, ale pomimo tego nieugięty. Someone to look up to, mówiąc krótko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz