Mary (Naomi Watts) jest dziecięcą psycholożką. Kobieta mieszka wraz ze swym sparaliżowanym pasierbem (Charlie Heaton) w położonym na odludziu domu, gdzie prowadzi również prywatną praktykę. Pewnego dnia znajduje w garażu jednego ze swych małoletnich podopiecznych, który właśnie uciekł od rodziny zastępczej. Mary roztacza nad nim opiekę, jednak wkrótce chłopiec znika. W związku z zapowiadaną w regionie śnieżycą, pani psycholog dokłada starań, aby odnaleźć malca. W tym samym czasie, w jej domu zaczyna dochodzić do dziwnych, niewytłumaczalnych zjawisk...
Farren Blackburn zdobywał szlify przy bijących rekordy popularności seriach pokroju "Doktora Who", "Luthera" czy netfliksowego "Daredevila". "Shut In" to zaledwie drugi pełnometrażowy film w jego karierze, widać jednak po nim, że reżyser sprawdza się być może jako rzemieślnik wcielający w czyn odgórnie zaplanowaną wizję, jako twórca samodzielny ma jednak rękę cokolwiek ciężką. Począwszy od pierwszych scen, widzimy, że coś tu nie gra. Widok siedzącej nad jeziorem Watts, która na ekranie smartfona ogląda audiowizualny skrót z życia przybranego syna, budzi mimowolny śmiech. Potem jest już tylko gorzej: opowiedziana bez polotu soap opera z samotną opiekunką, którą targają rozterki (warto czy nie warto opiekować się unieruchomionym na wózku inwalidzkim nastolatkiem) z czasem przeistacza się w skompilowany z szeregu klisz dreszczowiec (horror?).
Nawiedzony dom, w dodatku odcięty od świata zewnętrznego - brzmi znajomo, jednak w rękach doświadczonego twórcy z wizją, ten banał teoretycznie mógłby jeszcze wypalić. Blackburn tymczasem nie ma żadnej wizji, on tylko odklepuje kolejne punkty z listy "jak tanimi środkami postraszyć widza". Mamy więc wyskakujące zza rogu szopy pracze i inne, urągające inteligencji widza jump-scenes, mamy nocne koszmary z dziećmi w roli głównej (dzieci=creepy!) oraz powoli popadającą w obłęd bohaterkę. Kluczowy zwrot akcji przywodzi zaś na myśl jedyny pamiętny gag z drugiej części "Głupiego i głupszego", toteż i on, siłą rzeczy, wywołać musi szyderczy, bezlitosny rechot. Jak by tego było mało, scenarzystka wespół z dyrygentem całego przedsięwzięcia, mnożą absurdy i pozostają konsekwentni w swej niekonsekwencji. Mroźna sceneria Nowej Anglii pozostaje praktycznie niewykorzystana: przez cały seans wspomina się o zbliżającej się zamieci, ta jednak nie nadchodzi. Zamiast niej, w środku zimy, pośród wielkich zasp śniegu, rozpętuje się... burza z deszczem. Podobnych idiotyzmów tutaj nie brak, a ich wyliczanie dostarcza prawdziwie perwersyjnej rozkoszy, nie zamierzam jednak psuć przyjemności innym masochistom, którzy zdecydują się zmierzyć z dziełem Blackburna.
Kto i pod wpływem jakich środków zmieniających świadomość, zdecydował się wprowadzić "Osaczoną" na ekrany kin, pozostaje tajemnicą. Żadnej tajemnicy nie znajdziemy niestety w samym filmie, zrealizowanym po przysłowiowych "łebkach", do bólu schematycznym i na domiar złego, źle zagranym. Watts stara się nadać jakiegoś wyrazu swej rozlazłej, nieciekawej postaci, przegrywa jednak sromotnie w starciu z mieliznami scenariusza. Partnerujący jej Heaton jest tak groteskowo przerysowany, że spokojnie mógłby konkurować do Złotej Maliny w kategorii "najbardziej żałosny czarny charakter", co powinno dać do myślenia jury tego niechlubnego trofeum nad opcją wprowadzenia odpowiedniego wariantu nagrody. Z zestawu aktorskiego najlepiej wypada dziesięcioletni Jacob Tremblay, który wciela się w głuchoniemego pacjenta Mary... "Osaczona" spokojnie może pretendować do miana "so bad, it's good", choć mnie osobiście odstręczał cyniczny sposób, w jaki twórcy przedsięwzięcia obrażają odbiorcę. Tylko dla odważnych i wytrzymałych na wysokie stężenia głupoty. Ocena: *
Frank (James Caan) jest zawodowym włamywaczem. Właśnie znajduje się na życiowym zakręcie: poznał kobietę, z którą pragnie założyć rodzinę, przygotowują się do adopcji dziecka, zaś on sam myśli o porzuceniu dotychczasowego zawodu. Aby zapewnić sobie i rodzinie dostatnią przyszłość, przestępca zgadza się wykonać jeszcze jedno zadanie dla swojego zleceniodawcy, Leo (Robert Prosky)...
"Złodziej" był debiutem fabularnym Michaela Manna. Reżyser, który do tej pory terminował na małym ekranie, na swój pierwszy film wybrał historię recydywisty, który szykuje się do ostatniego skoku przed przejściem na emeryturę. Scenariusz oparty został na książce autorstwa odsiadującego wyrok rabusia Franka Hohimera "The Home Invaders". Sama tematyka wydaje się być zgoła ograna i mało ciekawa, jednak Mann wiedział jak do niej podejść. W celu zapewnienia możliwie jak największej wierności realiom, debiutant zdecydował się zatrudnić w charakterze konsultantów prawdziwych policjantów i doświadczonych kryminalistów. To tutaj także znajdziemy już charakterystyczne dla stylu producenta "Policjantów z Miami" elementy oraz motywy, które odtąd będą przewijać się w jego twórczości.
Mann oferuje kryminał w tonacji neo-noir, a panującą na ekranie atmosferę zwiastuje już ekstatyczna czołówka z neonową czcionką napisów. Rozgrywająca się głównie nocną porą opowieść to mroczny dreszczowiec z życia półswiatka, z poszukującym odkupienia bohaterem. Odtwarzany przez Canna Frank posiada w sobie rys romantyczny: to twardziel, ale poszukujący dla siebie drogi odwrotu, poszukujący spokoju, a nie gwałtu, którym pulsują pogrążone w ciemnościach ulice Los Angeles. Reżyser wyciska z dramatycznego potencjału, jaki tkwi w fabule maksimum, w miarę trwania akcji podkręcając temperaturę do zenitu. W potęgowaniu napięcia wspomaga się ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Niemców z Tangerine Dream. Rezydująca w Berlinie grupa miała za sobą pracę przy oprawie muzycznej remake'u "Ceny Strachu" Clouzota, jednak to dopiero ich wkład w nastrój "Złodzieja" zwrócił uwagę Hollywood, co zaowocowało szeregiem lukratywnych propozycji w latach 80., z których do najbardziej pamiętnych zaliczyć należy "Ryzykowny interes" oraz "Twierdzę". Paradoksem jest fakt, iż soundtrack do filmu Manna został swego czasu nominowany do Złotej Maliny. Z dzisiejszej perspektywy, ciężko wyobrazić sobie omawianą pozycję z innym podkładem: Muzyka Tangerine Dream to idealne uzupełnienie obrazu, można odnieść wrażenie, że jedno bez drugiego nie byłoby w stanie funkcjonować.
W kwestii aktorstwa, wspomnieć wypada, że Mann nie był jedynym, który przy okazji tego obrazu stawiał swe pierwsze kroki na planie. Pośród "żółtodziobów", których kariera nabrała później rozpędu mamy tutaj Dennisa Farinę (ex-policjanta, który wciela się tutaj w drobną rolę zbira), Jamesa Belushi, Williama Petersena, Johna Santucci oraz Roberta Prosky'ego (zapadająca w pamięć kreacja bezwzględnego gangstera). Sam James Caan ponoć przez długi czas uważał swą rolę w "Złodzieju" za jeden ze swoich najlepszych występów na dużym ekranie.
Nocny, neonowy pejzaż, rabusie z zasadami, pozbawieni tychże zasad "biznesmeni" i szemrani stróże prawa - Mann używa schematów starych jak samo kino sensacyjne, potrafi jednak nadać im własne piętno. Maniera reżyserska wydaje się być tu sumą doświadczeń rozpoczynającej się wówczas dekady, twórca "Informatora" jest jednak prowodyrem i trendsetterem w tej kwestii. Pozostając w obrębie akcyjniaka o glinach i oprychach, dopieszcza poszczególne składowe filmu tak, by uczynić zeń ucztę dla zmysłów widza. Uczyni to później jeszcze wielokrotnie, choćby przy okazji słynnej "Gorączki", obrazu - co warto zaznaczyć - który pod wieloma względami jest kopią pierwszego wielkiego dzieła Manna. Ocena: *****
Sprawa Edwarda Snowdena wydawała się być wymarzonym tematem dla kogoś o wrażliwości polityczno-społecznej Olivera Stone'a. Twórca "Plutonu" i "JFK" wielokrotnie pokazywał swe oblicze lewicowo ukierunkowanego demaskatora, nie raz też dawał wyraz swemu krytycyzmowi względem polityki Stanów Zjednoczonych. Na filmową biografię sprawcy największego wycieku tajnych danych rządowych w dziejach USA można więc było czekać z niecierpliwością, choć też budziła ona obawy. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, iż Stone lata świetności ma za sobą, realny kontakt z publiką stracił wszak już w latach 90., a nazwisko, które niegdyś należało do najgorętszych w Hollywood, trafiło na boczny tor, zarezerwowany dla niewygodnych wywrotowców, tudzież twórców, którzy wyczerpali swój kredyt zaufania w branży.
Historię Snowdena poznajemy tutaj w serii retrospekcji. Zamknięty w hotelowym pokoju w Hong Kongu, w towarzystwie trojga dziennikarzy, bohater wspomina lata spędzone w służbie CIA i NSA. Najpierw mamy więc naiwnego idealistę, którego jedynym marzeniem jest działanie w interesie kraju. Szybko jednak okazuje się, że pracując dla wszechwładnych agencji wywiadowczych, prędzej czy później trzeba pobrudzić sobie ręce. Wnet pojawiają się wątpliwości, które powoli podkopują wiarę w sens wykonywanej misji. Obecna na każdym kroku inwigilacja, jaką uskutecznia rząd USA, spędza sen z powiek Snowdenowi, do momentu, gdy młody haker postanawia wziąć sprawy we własne ręce i oddać ludzkości z powrotem należną jej wolność.
Stone odmalowuje ów portret w manierze zgoła topornej, z podniosłymi tonami i bohaterem w blasku słonecznych promieni, z uśmiechem na ustach wynoszącym tajne informacje na powierzchnię ziemi. Czy Snowden to zdrajca czy też bohater? Twórca "Urodzonych morderców" nie pozostawia wątpliwości: postać tytułowa w jego filmie przywodzi na myśl niosącego ludziom ogień Prometeusza. Każdy aspekt życia Snowdena potraktowany został jako ilustracja odgórnie przyjętej tezy, a on sam jawi się jako postać krystalicznie czysta od strony moralnej, bez skazy. To, że jesteśmy kupić tę wyciętą z kartonu figurę, film zawdzięcza tylko i wyłącznie grze Josepha Gordona-Levitta, który umiejętnie studzi scenariuszowy patos i skłonność do uproszczeń. Nie jest to bynajmniej kreacja wybitna, Levitt jednak konsekwentnie wystrzega się przerysowania i efekciarskich chwytów, grając w dużej mierze na jednej nucie, pozostaje celowo stonowany, co pozwala uwierzyć w analityczny zmysł człowieka, który przemycił z pilnie strzeżonej placówki pliki, które nie miały nigdy ujrzeć światła dziennego.
Sama historia wciągnie zapewne nawet tych, którzy opisywanych w filmie wydarzeń nie śledzili. Nie oznacza to jednak, że "Snowden" sprawdza się jako oparty na faktach thriller szpiegowski, czego zapewne życzylibyśmy sobie, widząc nazwisko reżysera. Znany ze skłonności do śmiałych zabiegów formalnych, Stone w tym przypadku zdaje się stosować chwyty przebrzmiałe już ponad dekadę temu. W kwestii narracji hołduje schematycznym rozwiązaniom, drażni łopatologią wykładu (jak w scenie obrazującej mechanizm działania inwigilacyjnej machiny), w końcu zaś popada w banał, pokazując życie prywatne bohatera. Mimo tego, film płynie lekko i przyjemnie. Gdzieś tam widać przebłyski dawnego, niepokornego charakteru twórczości reżysera, niemniej to wciąż za mało, aby całość zapisała się w pamięci widza jako coś więcej, aniżeli jeszcze jeden pod linijkę skrojony biopic. Sam Snowden zresztą zasługiwał chyba na ciekawszy, bardziej zróżnicowany pod względem polemicznym obraz. Mr. Stone najwyraźniej zapomniał, że kręcenie filmów to nie tylko posłannictwo, ale też sztuka. Bez siły wyrazu i wzruszeń "Urodzonego 4. lipca", choć od "World Trade Center" i tak szczęśliwie wyżej... Ocena: ***
"Teksańska masakra piłą mechaniczną", zaledwie drugi obraz w reżyserskim dorobku Tobe Hoopera, przyniósł swemu twórcy ogólnoświatowy rozgłos i otworzył przed nim rozliczne drzwi. W naturalny sposób wywindował również oczekiwania względem kolejnego tytułu. Przystępując do kręcenia następnego filmu, Hooper postanowił pójść za ciosem i zaserwował widowni kolejną porcję groteskowo przerysowanej przemocy na amerykańskim Południu, jednak gotowy produkt okazał się być w dużej mierze rozczarowaniem. Po latach, "Zjedzeni żywcem" pamiętani są głównie jako jeszcze jeden tytuł z listy "video nasties", co, zważywszy na jakościowe zróżnicowanie ujętych na niej pozycji, ciężko uznać za rekomendację sensu stricto.
Krwawa uczta zaczyna się w teksaskim burdeliku, z którego wydalona zostaje początkująca dama lekkich obyczajów imieniem Clara (Roberta Collins). Nie mając pomysłu dokąd się udać, dziewczyna kieruje swe kroki do położonego na uboczu motelu, prowadzonego przez Judda (Neville Brand). Judd to osobnik, którego eufemistycznie określilibyśmy jako "oryginała", ale jego specyficzny styl bycia to jeszcze nic - to jego hobby jest naprawdę dziwne, o czym Clara przekona się już niebawem...
"Zjedzeni" spreparowani zostali według wzorców sprawdzonych przy okazji wspomnianego na wstępie majstersztyku z 1974 roku. Z "Teksańską masakrą" łączy ów film zarówno podobny styl narracji (choć tutaj zrezygnowano już z paradokumentalnej maniery), zręczność w operowaniu atmosferą, skłonność do makabry i - last but not least - wyraźne zapożyczenia z "Psychozy". Nie jest wszak tajemnicą, że lubujący się w odzieniu z ludzkiej skóry Leatherface, podobnie jak postać Normana Batesa, zainspirowani zostali osobą "rzeźnika z Plainfield", Eda Geina. Z kolei hodujący w fosie u stóp swojego hoteliku krwiożerczego krokodyla Judd to samotnik, psychopatyczny morderca i bigoteryjny mizogin w jednym. Zupełnie jak nasz stary znajomy, Norman. Podobieństw jest zresztą znacznie więcej, już sam wstęp to jawny cytat z dzieła Hitchcocka i zaprezentowanego weń rewolucyjnego podejścia do ekspozycji.
Dorzućmy do kolekcji nietypowe (przynajmniej, jak na ówczesne standardy) narzędzie zbrodni, jakim jest kosa oraz klimatyczne miejsce akcji (wybudowana w studiu w Los Angeles scenografia sprawia wrażenie psychodelicznej wariacji na temat domku Dorotki z "Czarnoksiężnika z Oz"), a wszystko powinno być w jak najlepszym porządku. Niestety, w miksturze, jaką zaoferowali nam Hooper i scenarzysta Kim Henkel, zabrakło tego, co decydowało o wyjątkowości "Teksańskiej masakry": namacalnej wręcz grozy i innowacyjności w podejściu do prawideł rządzących horrorem. Omawiana tu opowieść o obłąkanym hotelarzu to w gruncie rzeczy bardzo wtórna, szablonowo pomyślana rozrywka.
Na koniec pragnąłbym jednak porzucić całą tę "obiektywną" paplaninę, która nigdy nie należała do mych mocnych stron. Zgoda, "Zjedzeni żywcem" swemu starszemu o trzy lata koledze prowadnicę może w najlepszym razie czyścić. Dla każdego wytrawnego konesera gore'owych przyjemności trzyma jednak w zanadrzu szereg przyjemności, których nie sposób nonszalancko zignorować. Nie dostrzeże ich przeciętny zjadacz chleba, biedak i tak nie nadąża za swą szarą egzystencją. Te grzeszne uciechy zarezerwowane są dla wybranych.
Większość plebiscytów na najwybitniejsze dzieła w historii X muzy zgodnie plasuje na pierwszym miejscu tego samego zwycięzcę. Oczywiście, istnieją odstępstwa od tej reguły, jednakże nawet największy spośród głupców zgodzić się będzie musiał, iż owa statystyczna jednomyślność daje do myślenia. Toteż nazwijcie mnie kretynem, bo mi już od dawna ona do myślenia nie daje. Owszem, "Ojciec chrzestny" bez dwóch zdań dziełem ponadczasowym jest i ogólnie to klawy film. Tezie, iż bardziej doniosłego, dojrzalszego w dziejach kinematografii okazu nie było, przeczy jeden prosty fakt: otóż,Francis Ford Coppola posiada na swym koncie obraz, który mafijną sagę bije na głowę. Niecierpliwych pragnę uspokoić: nie mam na myśli "Jacka", ani nawet "Cotton Club". Tytułem, który deklasuje wypchane policzki Marlona Brando, jest młodszy o siedem lat, "łabędzi śpiew" Coppoli-wielkiego, "Czas apokalipsy". Have you ever considered any real freedoms? Freedoms from the opinions of others..., even the opinions of yourself?
Na wstępie zaznaczę, że poniższa recenzja nie będzie recenzją z prawdziwego zdarzenia (szczwany ze mnie lis, co?), lecz zaledwie szkicem do sprawozdania z pola walki. Jak w przypadku każdego wielkiego osiągnięcia, podsumowanie całościowe i oszacowanie wartości realnej "Czasu apokalipsy" jest praktycznie niemożliwe. Podobnie, jak leżąca u podstaw scenariusza książka Josepha Conrada nie jest li tylko powieścią przygodową, tak obraz Coppoli wymyka się sztywnym ramom kina wojennego czy - jak kto woli - antywojennego. Dotykać będzie rozbieżności pomiędzy naszą marną powłoką cielesną, a tym, co filozofowie i kaznodzieje zwykli nazywać "duszą", rozdźwięku między brzemienną w skutki naturą bestii, a zgwałconą jaźnią boskiego niemowlęcia. Wojna będzie metaforą bytu, egzystencji na której końcu oczekiwać ma nas odpowiedź na Pytanie. To jedno, odwieczne, zawierające w sobie wszystkie inne. I watched a snail crawl along the edge of a straight razor. That's my dream...
Droga, jaką pokonuje kapitan Willard w towarzystwie drużyny nieopierzonych wojaków to eskapada przez piekło, do granicy, za którą czai się obłęd. Pośród szaleństwa bezsensownej rzezi dochodzi jednak do odwrócenia ról: uznany przez "zdrową na umyśle" generalicję, łączący w sobie cechy świętego barbarzyńcy i poety wyklętego, pułkownik Walter E. Kurtz jako jedyny okazuje się dostrzegać rzeczy takimi, jakie są naprawdę. W świecie potworności sam ustanawia się władcą krainy potwornej, umiejscowionego gdzieś na krańcu świata królestwa poza moralnością. Obnaża absurd cywilizacyjnych norm i podziałów na to, co dobre i złe, ukazuje pustkę wątłej fasady, jaką człowiek wypracował na przestrzeni wieków na własny użytek. Kiedy jednak na powrót moralnym staje się mordowanie kobiet i dzieci, odbieranie obcym prawa do życia na własnych zasadach, świat ponownie staje na krawędzi poczytalności. Czy każdemu będzie dane dostąpić Prawdy? Czy możliwe jest ostateczne zespolenie tych dwóch oddzielnych jestestw drzemiących wewnątrz każdego z nas? Tak, byśmy na powrót byli całością i tracąc wzrok, odzyskali go? We train young men to drop fire on people, but their commanders won't allow them to write "fuck" on their airplanes because it's obscene.
Nie bez kozery, twórca "Rozmowy" wykorzystał w formie lejtmotywu swej apokaliptycznej odysei utwór "The End" z pierwszej płyty długogrającej grupy The Doors. Udekorowana edypalnymi akcentami pieśń o rozmachu greckiej tragedii w naturalny sposób łączy ze sobą dwie sfery, które determinują naszą egzystencję: Erosa i Tanatosa. Zarówno popęd seksualny, jak i śmierć są kwestiami niezależnymi od człowieka, a zarazem nadającymi jego życiu kształt i cel. Pytanie, czy jest to sens pozorny, pozostaje otwarte, niemniej całkiem możliwym jest, że spełnieni jesteśmy w przeciągu tego filmu zwanego życiem jedynie w dwóch okolicznościach: kiedy osiągamy orgazm (mniejsza z tym, czy jest on udany czy nie) i kiedy umieramy. Patrząc z tej perspektywy, cała reszta to błąkanie się po próżnicy, szukanie ukojenia po omacku. Dzięki owemu iluzorycznemu status quo możemy podtrzymywać stan apatii, przygotowywać herbatę, wykonywać pracę, ewentualnie skończyć nad ranem z głową pod stołem. I love the smell of napalm in the morning...
Celowo nie będę przytaczał tutaj najbardziej pamiętnych fragmentów omawianego dzieła: tych, które na trwałe zapisały się w historii, tych, bez których kino nie byłoby takie samo. Nie będę również rozpisywał się na temat kwestii aktorstwa czy aspektów technicznych (chwalmy jednakże Pana za Vittorio Storaro). Z jakichś powodów wydaje mi się, że wprowadziłoby to rozłam i niepotrzebny zamęt. Skoro szkic, to szkic - niech inni zrobią to za mnie. Warto jednak wspomnieć o dwóch istniejących alternatywach. Wersja, którą poznała widownia w momencie premiery, przez długi czas uznawana była za tą kanoniczną, kompletną. Rozszerzona edycja z 1997 roku jest jej dopełnieniem: nie tyle wzbogaca wymowę całości (czy też diametralnie ją zmienia, jak miało to miejsce w przypadku "director's cut" "Łowcy androidów"), co pozwala na kontemplację monumentalnego opus magnum Coppoli w formie najbliższej pierwotnie założonego kształtu (istnieje również tzw. "workprint", o czasie trwania liczącym pięć godzin, jednak jakość obrazu tego rzadkiego rarytasu jest na tyle katastrofalna, że czyni z niego pozycję jedynie dla najbardziej zaawansowanych kolekcjonerów). ...are your friends.
Spyta jeden z drugim: a kto temu napuszonemu pacanowi dał prawo osądzać, które spośród dzieł na celuloidzie malowanych palmę pierwszeństwa dzierżyć powinno? Oczywiście: nikt konkretny. Zawsze jednak istnieje wątpliwość, prawdopodobieństwo, że jest na tym świecie ktoś, kto ma rację. Kto wie, może Chrystus na krzyżu w twojej parafii jest tym oryginalnym? Kto wie, czy scjentolodzy nie mają jednak racji ze swoimi wulkanami i całą resztą tego bełkotu? I któż wie, może wydając ostatnie tchnienie, pojmiesz znaczenie ostatnich słów pułkownika Kurtza? Ocena: ******
Załoga promu kosmicznego "Churchill" wyrusza z misją zbadania komety Halleya. Podczas jej eksploracji kosmonauci natykają się na niezwykłe znalezisko. Odkryte przez nich trzy humanoidalne istoty w stanie hibernacji zostają zabrane na pokład wahadłowca. Wkrótce po tym kontakt ze statkiem urywa się...
Oparta na powieści Colina Wilsona (pod wiele mówiącym tytułem "The Space Vampires") "Siła witalna" była kolejnym, po "Duchu", wysokobudżetowym widowiskiem w dorobku Tobe'a Hoopera. Sukces przedsięwzięcia gwarantować miał ponadto udział takich nazwisk, jak Dan O'Bannon (scenariusz "Obcego"), Henry Mancini (wsławiony między innymi soundtrackiem do "Różowej Pantery") czy odpowiedzialny za efekty specjalne zdobywca Oscara John Dykstra. Z perspektywy czasu trudno jednak pojąć, jak z materiału wyjściowego, jakim dysponowali twórcy, powstać mogłoby pełnowartościowe widowisko z pogranicza kina grozy i science fiction.
Scenariusz "Siły" jest do tego stopnia kuriozalny, że nie powstydziłby się go sam Ed Wood. Po prawdzie, całość do złudzenia przypomina obwołany "najgorszym filmem w dziejach" klasyk "Plan 9 z kosmosu". Różnica jest taka, że tutaj mamy iście hollywoodzki rozmach. Czegóż tu nie ma! Oprócz krwiopijców z obcej galaktyki otrzymujemy inwazję zombie, motywy zaczerpnięte z kina katastroficznego, telepatię i podróże z jednego ciała do drugiego. Z każdą kolejną minutą opowieść staje się coraz bardziej niedorzeczna i absurdalna, beztrosko zżynając chwytliwe koncepty skąd się da: raz jest to "Obcy", zaraz potem "Inwazja porywaczy ciał", kiedy indziej znowuż "Świt żywych trupów". Natłok atrakcji rodzi w widzu przekonanie, iż nad skryptem pracować musiało przynajmniej kilkunastu autorów, z tym że żaden z nich nie wiedział, o czym piszą pozostali.
Oczywiście, można by spojrzeć na dzieło Hoopera łaskawym okiem, zakładając, że jest to campowy hołd złożony przaśnym produkcjom fantastycznonaukowym z lat 50. Tezie, że mamy w tym przypadku do czynienia ze zmyślnie skonstruowanym pastiszem, przeczy jednak fakt, iż wszystkie zawarte w scenariuszu bzdury twórcy serwują nam z iście "pokerową twarzą". Nawet najbardziej pomylone pomysły podawane są tutaj ze śmiertelną powagą, co odnosi, rzecz jasna, kompletnie odwrotny niż zamierzony skutek. W trakcie seansu można w nieskończoność przecierać oczy ze zdumienia, śmiać się, warczeć i gryźć dywan.
Co ciekawe, od strony technicznej, produkcja stoi na wysokim (przynajmniej jak na ówczesne standardy) poziomie. Scenografia, charakteryzacja czy efekty specjalne wciąż mogą cieszyć oko, zwłaszcza w przypadku tych, którzy ponad animacje komputerowe przedkładają poczciwą starą szkołę. Estetów płci męskiej ucieszy również bez wątpienia obecność osoby Mathildy May, która wprawdzie mówi niewiele, za to konsekwentnie paraduje w całkowitym negliżu. W połączeniu ze skrajną dezynwolturą w kwestii fabuły powyższe atuty czynią z "Siły witalnej" łakomy kąsek dla każdego miłośnika "złego kina".
Seryjny morderca zabija dziewczyny z rozkładówek. Zgodnie z jego pojmowaniem, jest to akt "pomocy" względem dziewczyn, które zboczyły na ścieżkę grzechu publicznie obnażając swe ciała...
John Peyser warsztat reżyserski ćwiczył na małym ekranie, kręcąc odcinki takich seriali, jak "The Man from U.N.C.L.E." czy "Aniołki Charlie'go". Ów twórca ma na swoim koncie zaledwie kilka filmów fabularnych, pośród których szczególnie wyróżnia się właśnie omawiany "The Centerfold Girls". Opowieść o fanatyku-bigocie, który za pomocą brzytwy zmywa brud moralny z ciał ponętnych modelek to grindhouse'owa eksploatacja pełną gębą, pełna przemocy i golizny. Co jednak zwraca uwagę, to fakt, iż w odróżnieniu od znaczącej większości produkcji wyświetlanych w kinach drive-in, "Centerfold Girls" zrealizowane jest na zaskakująco wysokim poziomie. Zaskakuje również sam scenariusz: wprawdzie punkt wyjścia nie mógłby być chyba mniej oryginalny, całość została jednak podzielona na trzy nowele, z których każda przedstawia odrębną, rozbudowaną historię.
W pierwszej odsłonie poznajemy Jackie (Jaime Lyn Bauer), która na co dzień pracuje jako pielęgniarka. Dziewczyna wyjeżdża na kilka dni do należącego do jej rodziny domu w lesie. Po drodze zabiera ze sobą poznaną na stacji benzynowej młodą hipiskę, której oferuje nocleg. Jackie nie podejrzewa, że przygarniając autostopowiczkę, ściąga na siebie niebezpieczeństwo. Wkrótce bowiem do pasażerki dołącza grupa jej przyjaciół, którzy postanawiają zabawić się kosztem pani domu. Całej sytuacji przygląda się z ukrycia, mający własne plany względem Jackie, prześladowca... Otwierająca nowela jest jednocześnie najlepszą spośród wszystkich. Mamy tu perfekcyjnie stopniowane napięcie oraz dużą dawkę sadyzmu. Porcja nieszczęść, jakie stają się udziałem naszej bohaterki porównywalna jest niemalże z nieprawdopodobnymi losami narratora "Malowanego ptaka" Kosińskiego. Wpadająca z przysłowiowego deszczu pod rynnę Jackie, szybko zdobywa naszą sympatię oraz współczucie, jej smutny koniec ma więc tym bardziej przygnębiający wydźwięk.
Następnym "celem" zostaje modelka Charly (Jennifer Ashley). Poznajemy ją w momencie, gdy wyjeżdża na sesję zdjęciową na wyludnioną wyspę. Dziewczyna zamieszkuje wraz z parą producentów, fotografem oraz dwiema innymi kobietami w domu z widokiem na ocean. Jej tropem podąża psychopata Clement... Środkowy segment to już slasher pełną gębą. Mamy tu odosobnione miejsce akcji oraz grupę ofiar. Zepsute indywidua, stręczyciele i kupczące swym ciałem dziewczęta, wprost proszą się o to, aby zostać ukaranymi przez maniaka z misją. Tym razem nie dowiadujemy się nic konkretnego o samej bohaterce, która pozostaje jedną z szeregu postaci.
Ostatnia historia koncentruje się na stewardessie imieniem Vera (Tiffany Bolling, znana m.in. z "The Candy Snatchers" i "Bonnie's Kids"). Kiedy prześladujący ją telefonami Clement przypadkowo zabija jej koleżankę, kobieta decyduje się poszukać schronienia poza miastem. Mordercy udaje się ustalić miejsce jej pobytu i bacznie śledzić poczynania nieszczęsnej ofiary, która tymczasem wpada w szpony dwóch napalonych marynarzy... Trzecia nowela ma podobnie pesymistyczny wydźwięk jak opowieść o Jackie. Tutaj również bohaterka zdana jest na siebie w świecie samców. Vera okazuje się być jednak silniejsza od swoich poprzedniczek i gotowa stawić czoło przeciwnościom losu, toteż zadanie krwawego dobroczyńcy okaże się być bardziej skomplikowane niż dotychczas.
"Nice and sleazy", ciśnie się na usta po seansie. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się tak dobrej zabawy po tym filmie. Przyzwyczajony, że eksploatacyjna rozrywka z reguły okupiona jest jakimiś wadami, oczekiwałem taniego thrillera z masą rozebranych panienek. Dostałem thriller z masą rozebranych panienek, który ogląda się bez poczucia zażenowania. Wciągający, pod względem wykonania w zasadzie nie ustępujący produkcjom mainstreamowym. Nie zawodzi obsada, w większości złożona ze sprawdzonych weteranów drugiego planu, pośród której bryluje Andrew Pine. Znany głównie z westernów i gościnnych występów na szklanym ekranie aktor tworzy sugestywną postać opętanego manią czystości socjopaty. Clement jest zimny, wyrachowany, działa metodycznie, emocje trzymając na wodzy. Świetna rola, która dodatkowo podnosi wartość filmu. Z kolei decyzja o podziale obrazu na trzy segmenty o zróżnicowanej treści sprawia, iż jako widzowie nie możemy narzekać na przestoje akcji. Po prawdzie, "Centerfold Girls" ilością nagromadzonych atrakcji mogłoby obdarować kilka niskobudżetowych dreszczowców.
Konkludując: niesłusznie zapomniany obraz Peysera to prawdziwa gratka dla miłośników eksploatacji. Choć z założenia hołduje mało wyrafinowanym gustom, to ma ambicje i środki odpowiednie by tęsknie spoglądać w kierunku klasyków pokroju "Psychozy", "Podglądacza" czy "Kolekcjonera". Niech to porównanie posłuży za wystarczającą rekomendację w przypadku omawianego tytułu. Ocena: ****
Pierwszy film fabularny Brady'ego Corbeta spotkał się z ciepłym przyjęciem na festiwalu w Wenecji, gdzie otrzymał nagrody dla najlepszego debiutu oraz najlepszego reżysera. Corbet, znany wcześniej przede wszystkim jako aktor, napisał scenariusz "Dzieciństwa wodza" wraz ze swoją żoną, posiłkując się nowelą Jeana Paula-Sartre'a. Opublikowana w zbiorze "Mur" krótka historia czołowego egzystencjalisty, posłużyła za punkt wyjścia dla niepokojącej alegorii, w której poznajemy źródła faszystowskiej ideologii.
I Wojna Światowa właśnie dobiegła końca, trwają gorączkowe formułowanie postanowień Traktatu Wersalskiego. Chłopiec imieniem Prescott (Tom Sweet) przybywa wraz z rodzicami do Francji, gdzie jego ojciec ma prowadzić pertraktacje w imieniu amerykańskiego rządu. Surowe wychowanie i poczucie bycia zaniedbywanym, sprawiają iż krnąbrny i przebiegły młodzieniec zaczyna się buntować. Ów bunt z czasem przyjmuje coraz bardziej radykalne formy...
"Dzieciństwo wodza" ogląda się jak dobry thriller: Corbet zręcznie kumuluje napięcie i manipuluje odczuciami widza. W wejrzeniu blondwłosego aniołka, który zrazu ucieka się do niecnych wybryków, by z czasem sięgnąć po bardziej wyrachowane formy rebelii, dostrzegamy rodzące się monstrum. Podczas gdy ojciec zajęty jest uprawianiem wielkiej polityki, a matka całe dnie spędza w sypialni, lecząc migreny, w małym ciele kiełkuje bezwzględny, pozbawiony uczuć tyran. Przyznać trzeba, że debiutant ma talent do inscenizowania scen o dużym ładunku emocjonalnym, bez uciekania się do tanich sztuczek. Już sekwencja otwierająca, kolaż złożony z archiwaliów z czasów Wielkiej Wojny, podrasowany opętańczą uwerturą Scotta Walkera, daje do zrozumienia, że początkujący twórca mierzy wysoko.
Pozostaje jednak pytanie: czy przypadkiem nie za wysoko? O ile bowiem sama realizacja nie budzi zastrzeżeń, to wątpliwości można mieć co do samej paraleli zawartej w filmie. Konotacje w przypadku postaci Prescotta na pierwszy rzut oka nie wydają się takie oczywiste: wszak jego pochodzenie nie wskazuje na łączność z żadnym spośród wielkich dyktatorów XX-wiecznej Europy. Corbet zdaje się podążać szlakiem wytyczonym przez Michaela Haneke w jego "Białej wstążce", brak mu jednak wysublimowania i doświadczenia Austriaka. Po skończonym seansie uświadamiamy sobie, że zawarta tutaj metafora jest zgoła błaha i łopatologicznie wyłożona. Prescott to w końcu dziecię Wersalu, a finałowe sceny jednoznacznie wskazują na nazizm jako główny odnośnik. Tworząc alternatywną wersję dziejów, Corbet oddaje przysłowiowy strzał w stopę: Prescott to jeszcze jeden Hitler, Mussolini czy nawet Stalin, tyle że na potrzeby filmowego wykładu przebrany dla niepoznaki w wygodny abstrakcyjny koncept.
Wielka szkoda, że reżyser nie powstrzymał się od pokusy "dopowiedzenia" widzowi swej wykładni, bo jako gatunkowy trening, jego obraz sprawdza się w zasadzie bez większego zarzutu. Jest bardzo dobrze grany, co odnosi się tak do dorosłych aktorów, jak i małoletniego odtwórcy postaci centralnej. Może się pochwalić przyprawiającym o dreszcze soundtrackiem Walkera i schludną stroną wizualną z "zimnymi" zdjęciami Lola Crawleya. Od strony czysto warsztatowej jest to przemyślane, konsekwentne kino. Od strony "ideologicznej": nieco pretensjonalna gra w skojarzenia. Ocena: ****
Samozwańczy obrońca czystości rasy. Ogolony na łyso wyrostek o zakazanej facjacie. Wiecznie szukający rozróby łobuz z podwiniętymi nogawkami. Nieodzowny atrybut: glany, umożliwiające wygodne skakanie po czaszce. Tak w masowej wyobraźni utrwalił się skinhead, postać złowroga, ale i niezwykle barwna (pardon...). Tym bardziej dziwi, że w kinie pozostaje ona praktycznie niewykorzystana. Czasem zaledwie jako "rekwizyt", zatrważająco często - jako archetyp służący do propagowania idei równości i tolerancji w ramach tzw. "politycznej poprawności".
Mieliśmy już na ekranach skina "nawróconego" po pobycie w więzieniu, gdzie pojął, że czarni "bracia" to fajni kolesie ("American History X"). Mieliśmy czczącego Hitlera i jego hasła Żyda ("Fanatyk"), a nawet skinów "kochających inaczej" ("Braterstwo"). Żadna jednak z tych inkarnacji brutalnego łysola nie przekonywała, może właśnie dlatego, że w każdym z wymienionych przypadków koncept był nazbyt wydumany, a odgórnie przyjęta teza - niestrawna w swej napastliwości względem widza. Nie każdy wszak lubi być traktowany jako debil, któremu należy dobitnie uświadomić, co o rasizmie i przemocy winien myśleć.
Chlubny wyjątek od przedstawionej powyżej reguły stanowi pełnometrażowy debiut Australijczyka Geoffreya Wrighta. "Romper Stomper" przedstawia środowisko neo-nazistów z Melbourne i robi to w sposób bezkompromisowy. Zamiast moralizatorstwa na poziomie czytanki dla czwartoklasisty, dostajemy mięsistą petardę, która podbiera najlepsze wzorce z kubrickowskiej "Mechanicznej Pomarańczy". Tam, gdzie Edward Norton zaczynał się kajać, a Ryana Goslinga nękały wątpliwości, grany przez Russella Crowe'a Hando pręży pokryte dziarami muskuły, gotów oddać morderczy cios w zęby pierwszego lepszego "żółtka", jaki się napatoczy. I choć fabularny trzon opowieści stanowi tutaj historia miłosnego trójkąta, to na tanie sentymentalizmy zwyczajnie nie ma miejsca. W końcu skin nie uprawia miłości, on się pieprzy.
Napędzany testosteronem obraz Wrighta bynajmniej swych bohaterów nie mitologizuje, ale też nikogo nie próbuje nawracać. Jest brudny i pełen zwierzęcej pasji, która często cechuje dzieła początkujących twórców. Na soundtracku znajdziemy reprezentację street punkowej energii z Antypodów, a tytuły utworów pokroju "Führer Führer" czy "Fourth Reich Fighting Men" mówią same za siebie. Tutaj skinhead nie bierze jeńców. Krzyknie "fuck off!", da po mordzie, a nie będzie się z kolegami klepał po pośladkach.
Istnieją filmy, których celem jest niesienie pokrzepienia. Są takie, które pragną wywołać u widza refleksję. Jeszcze inne mają służyć jako nośniki pozbawionej większych pretensji rozrywki. Najciekawsze chyba pozostają jednak te, które po prostu dają porządnego kopa między oczy. Do tej ostatniej grupy bez wątpienia zalicza się "Romper Stomper". Jak by to skwitowała rodzima Konkwista 88: "Biały honor, Biała duma, Biała walka!"
Stworzyć film nowelowy w oparciu o opowiadania H.P. Lovecrafta - pomysł doprawdy zacny, zapowiadający niezwykle smakowity seans. Takie były zamierzenia powstałego w 1993 roku "Necronomiconu". Trzy krótkie historie od "samotnika z Providence" i trzech różnych reżyserów oraz mityczna księga Necronomicon jako element łączący. W dodatku prowodyrem projektu został Brian Yuzna, który z twórczością Lovecrafta miał już do czynienia wielokrotnie, by wspomnieć choćby "Reanimatora" czy "Zza światów", a w roli samego pisarza obsadzono znanego z tych tytułów Jeffreya Combsa. A jednak tak obiecujące założenia niekoniecznie muszą przynieść zadowalający efekt.
W pierwszej noweli dziedzic przybywa do starej, rodowej posiadłości, gdzie będzie musiał zmierzyć się zarówno z przekleństwem swego rodu, jak i własnymi demonami z przeszłości. Ta historia, oparta na krótkim, blisko trzydziestostronicowym utworze p.t. "Rats in the walls" dobrze sprawdza się jako wprowadzenie. Stojący za kamerą Christophe Gans nie trzyma się co prawda wiernie literackiego oryginału, ale w ramach krótkiej odsłony udało mu się wykreować klimat zbliżony do prozy Lovecrafta i to jest chyba najbardziej istotne.
W kolejnej opowieści Japończyk Shusuke Kaneko sięga po tekst o naukowcu, który w zaciszu wynajmowanego przez siebie pokoju prowadzi tajemnicze badania, których rezultatem ma być ludzka długowieczność. Jego praca życia staje się po latach obiektem zainteresowania pewnego wścibskiego reportera... Leżące u podstawy tego segmentu opowiadanie "Cool Air" wspólny z ekranową wersją ma punkt wyjścia, reszta w zasadzie to już inwencja scenarzystów. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że wszelkie wprowadzone do fabuły zmiany były zbędne. Wciąż jednak jest tu całkiem sprawnie wykreowany nastrój, który potrafi przykuć do ekranu na te dwadzieścia minut z okładem.
Na koniec swoja wizję lovecraftowskiego świata przedstawił Brian Yuzna. W jego noweli widz poznaje damsko - męską parę policjantów, która zapuszcza się w niebezpieczne rejony miasta, gdzie wymiar sprawiedliwości nie sięga już swą jurysdykcją i gdzie spotkają najgorszy z możliwych do wyśnienia koszmarów... Przyznam, że ostatnia opowieść chyba najbardziej zawiodła mnie ze wszystkich, głównie ze względu na fakt, że brak w niej właściwie całkowicie ducha twórczości patrona całego przedsięwzięcia. Zamiast napięcia i grozy na pierwszy plan wysuwają się tu krwiste sceny gore. Efekty na najwyższym poziomie trzeba przyznać, ale to właściwie jedyna pociecha.
Jest tu też klamra, która spina wszystkie trzy rozdziały, również wyreżyserowana przez Yuznę - całkiem zabawna rama, w której sam autor mitologii Cthulu trafia w księgozbiorach zakonnej biblioteki na egzemplarz tytułowej bluźnierczej księgi. Ot, taka historyjka, która ma za zadanie wszystko jakoś połączyć w miarę sensowną całość. Jak na mój gust robi to w sposób co najwyżej przeciętny.
Trzy nowele, trzech twórców i brak jednoznacznego kierunku - to chyba najbardziej rzuca się w oczy podczas oglądania "Necronomiconu". Niby wszystko gra, ale jak na kompilację ułożoną z dorobku Lovecrafta wybór utworów do zekranizowania wydaje się nazbyt przypadkowy i chaotyczny. Najbardziej zaś chyba boli fakt, że żaden z twórców nie zdobył się na trzymanie się blisko literackiego pierwowzoru, podczas gdy omawiane opowiadania to w zasadzie gotowe scenariusze dla dobrych historii z dreszczykiem. Każda z kolejnych odsłon zaledwie czerpie inspirację z prozy autora "Przyczajonej grozy", zamiast pokusić się o konkretną ekranizację. Są tu momenty lepsze i gorsze, całość nie nuży, a nawet ogląda się całkiem przyjemnie. Cóż z tego jednak, skoro Howard Phillips Lovecraft to pisarz, który zasługuje na antologię z prawdziwego zdarzenia. Ten film jest raczej jedynie szkicem takowej...