7/02/2018

La coda dello scorpione (1971)

dir. Sergio Martino



Sergio Martino wkroczył na "żółtą" ścieżkę, realizując w 1971 roku świetne "The Strange Vice of Mrs. Wardh". Jeszcze w tym samym roku, na ekrany weszło kolejne giallo w jego reżyserii, klasyczne w formie i treści "The Case of the Scorpion's Tail (tytuł to niedwuznaczne nawiązanie do bijącej wówczas rekordy popularności "zwierzęcej" trylogii Dario Argento). Stylowa mieszanka kryminału i dreszczowca potwierdziła realizatorski talent Włocha, który na przestrzeni kolejnych dwóch lat stworzy jeszcze kanoniczne "Torso", nawiązujące do twórczości Poe'ego "Your Vice is a Locked Room and Only I Have the Key" oraz bazujące na modnym wówczas okultyzmie "All the Colors of the Dark".


Zaczyna się od katastrofy lotniczej, w której ginie zamożny biznesmen. Mężczyzna zostawia po sobie wdowę i polisę ubezpieczeniową opiewającą na milion dolarów. Kobieta udaje się do Grecji, aby pobrać pieniądze. Jej śladem podąża agent ubezpieczeniowy, który ma za zadanie sprawdzić czy żona nie była zamieszana w śmierć denata. Jest jeszcze ktoś, kto interesuje się małą fortuną z ubezpieczenia. Ktoś, kto nie zawaha się posunąć nawet do morderstwa...


"La coda dello scorpione" to skrojona według żelaznych prawideł gatunku zagadka, z zamaskowanym zabójcą na pierwszym planie. Scenariusz inteligentnie pogrywa z przyzwyczajeniami widza, zwodząc go praktycznie do samego końca. W pakiecie dostajemy egzotyczne plenery, niezbyt dużą, ale satysfakcjonującą dawkę przemocy oraz garść przemyślanych zwrotów akcji. Martino podbiera to i owo, nie tylko od Argento, ale i od samego Hitchcocka (pomysł z uśmierceniem głównej bohaterki), robi to jednak na tyle zręcznie, że nie sposób się czepiać. Można tylko się cieszyć, bo rzecz naładowana jest suspensem, intryga błyskawicznie wciąga, a na dłużyzny zwyczajnie nie ma miejsca. Wizualnie tez nie ma powodów do narzekań: twórca "Torso" doskonale zdaje sobie sprawę, że zabawy kolorem i przywiązanie do scenograficznych detali to niezbywalne elementy konwencji. Istotne na równi co eteryczna, wywołująca ciarki ścieżka dźwiękowa. Tutaj od maestro Bruno Nicolai.


W temacie giallo natknąć można się na prawdziwe perły, jak i nieprzyjemne wyboje. Omawiana pozycja to zdecydowanie pierwsza liga, nawet jeśli nieco niefortunny tytuł skazuje ją na bytowanie w morzu podobnych "animalsów". Nie tyle arcydzieło gatunku, co po prostu cholernie rozrywkowa rzecz. Osobiście stawiam ją na równi z błyskotliwym "debiutem" Martino. Jedyne czego tu brak to urodziwa Edwige Fenech i jej krągłości. Cała reszta jest jak najbardziej na miejscu. A otwierający motyw muzyczny chodzi po uszach jeszcze długo po seansie.

Ocena: ****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz