8/19/2018

The Driver (1978)

dir. Walter Hill



Po sukcesie debiutanckiego "Hard Times" z Charlesem Bronsonem, Walter Hill wspólnie z producentem Lawrence Gordonem (który później dostarczy nam takie hity, jak "Szklana pułapka" czy "Predator") wpadli na pomysł zrealizowania filmu o bandziorze za kierownicą. Wiecie, coś w stylu klasycznych hitów ze Steve'm McQueenem. Hill, który pracował zarówno przy "Bullicie", jak i "Ucieczce gangstera" (odpowiednio: jako asystent reżysera i scenarzysta), próbował namówić gwiazdora do współpracy, ten odmówił jednak, twierdząc, że nie jest zainteresowany kolejnym filmem opierającym się głównie na pościgach samochodowych. Ostatecznie, wybór padł na Ryana O'Neala, aktora kojarzonego wówczas przede wszystkim z repertuarem komediowym, ewentualnie z występem w ponadczasowym romansidle "Love Story". Do roli głównego antagonisty, pierwotnie planowano zatrudnić Roberta Mitchuma, jednak i on nie był specjalnie zainteresowany. Zamiast niego, w postać stróża prawa wcielił się Bruce Dern. Pierwszoplanowa postać kobieca przypadła w udziale importowanej z Francji, młodziutkiej, acz dysponującej już na tym etapie sporym doświadczeniem, Isabelle Adjani.


Tytułowy "kierowca" to specjalista do wynajęcia. Zgłaszają się doń rabusie, pragnący wykorzystać jego niepospolite umiejętności za kółkiem. Facet jest profesjonalistą w każdym calu: małomówny, niezawodny, ale też wybredny - wyczuwa zbędne ryzyko na kilometr i doskonale wie, kiedy odmówić współpracy. Parol usiłuje zagiąć nań zawzięty glina, który posadzenie za kratkami "szofera kryminalistów" stawia za swój cel nadrzędny. Policjant nie zawaha się nawet złamać prawa, aby dopiąć swego i obmyśla plan "wrobienia" mistrza kierownicy...


Postaci u Hilla pomyślane zostały jako archetypiczne figury: celowo nie poznajemy ich imion, w napisach pojawiają się jako "Kierowca", "Detektyw", "Gracz", "Łącznik". "The Driver" ma być więc uniwersalnym ekstraktem konwencji, miejscami do bólu lapidarnym, zupełnie jakby twórca pragnął odsączyć wszystko co zbędne i na bazie tego, co pozostanie, stworzyć coś w rodzaju ultimate crime story. Naturalnie, reżyser nie mógł nie odwołać się przy okazji do noirowych korzeni, jednocześnie tęsknie spoglądając w kierunku francuskich pogrobowców nurtu, z kanonicznym "Samurajem" Melville'a na czele. Persona bohatera została więc skrojona według żelaznej reguły: to twardziel, ale z zasadami. Nie gada na próżno, kalkuluje na zimno, jest stuprocentowo zdyscyplinowany, a spojrzenie jego oczu zmrozi krew w żyłach każdego recydywisty. To samotnik z wyboru, postać-enigma, choć przecież doskonale znajoma. Na drugim biegunie, dla kontrastu, dostajemy wygadanego "psa", którego bardziej od egzekwowania sprawiedliwości interesuje jego prywatna rozgrywka. Ciężko go polubić, bo w gruncie rzeczy to taki sam męt jak ścigani przez niego bandyci, tyle że wyposażony w odznakę. No i nie można mu odmówić charyzmy - Dern to przecież wyśmienity aktor charakterystyczny, ustawicznie spychany na drugi plan, gdzie jednak pozostaje bezkonkurencyjny. Jest też "ona", równie wycofana jak nasz protagonista, zagadkowa, pod pięknymi rysami twarzy skrywająca lata upokorzeń i walki o przetrwanie.


Klasyczny zestaw, klasyczne dekoracje, ale Hillowi udaje się zrealizować odgórne założenia: jego dzieło sprawia wrażenie ascetycznego, nakierowanego na kontemplację wycyzelowanych gatunkowych klisz. Po trosze przykład "przerostu formy nad treścią", ale w jakżeż wybornym stylu ta "forma" została utrzymana! Znajdujemy się w strefie cienia, gdzie nie ma zła i dobra, prawa i zbrodni, istnieją tylko drobne niuanse. Powściągliwy ton znika tylko przy okazji, świetnie zrealizowanych, sekwencji pościgów, które stanowią clou programu. Błyskotliwe, uciekające od porównań ze sławetnymi poprzednikami, czasem przyjmują zupełnie nieoczekiwaną formę, jak choćby w przypadku sceny demolowania Mercedesa w podziemnym garażu. Sama historia, choć teoretycznie stereotypowa, zręcznie pogrywa z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami widza. Spodziewany wątek miłosny nigdy nie zostaje rozwinięty, wybuchy przemocy są nagłe i szybkie, a pojedynek na linii ścigany-tropiciel zakłada wymianę ról w zależności od bieżącego ustawienia sił.


Jak w przypadku większości nieprzemijających klasyków, "The Driver" w momencie premiery nie miał zbyt dobrej prasy. Większość krytyków odebrała obraz jako pozbawioną polotu imitację czarnego kina. Wyniki kasowe również rozczarowywały, co zapewne wiązało się z faktem, iż nikt za bardzo nie wiedział od której strony rzecz ugryźć. Zbyt powolny jak na typowe kino akcji, a zarazem hołubiący B-klasowe wzorce, co nie przystawało poważnemu filmu artystycznemu. Rehabilitacja nadeszła dopiero wraz z upływem lat, a o wpływie obrazu Hilla na rozwój gatunku świadczą dokonania filmowców tej miary, co Michael Mann, Quentin Tarantino czy Nicolas Winding Refn. Ten pierwszy, realizując swój kinowy debiut, "Złodzieja" z Jamesem Caanem, bez cienia wątpliwości zaciągał dług właśnie u zdyscyplinowanego, formalnie wyszlifowanego "Kierowcy". Z kolei refnowski "Drive" to już bardzo świadomy, wręcz ostentacyjny hołd dla omawianej pozycji, zarówno w warstwie fabularnej, jak i stylistycznej. A Tarantino? Pomijając poukrywane tu i ówdzie w jego filmografii cytaty, wystarczy wspomnieć, że Mr. Q określił kultowy obraz Hilla jako "one of the coolest movies of all time". Coś w tym jest...

Ocena: *****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz