8/30/2018

Subway (1985)

dir. Luc Besson



Fred (Christopher Lambert) jest drobnym oszustem. Udaje mu się dostać na przyjęcie w posiadłości pewnego wpływowego biznesmena, gdzie poznaje jego piękną żonę Hélénę (Isabelle Adjani). Choć zauroczony jej aparycją, nie waha się jednocześnie przed włamaniem do ukrytego sejfu i kradzieżą niezwykle istotnych dokumentów należących do pana domu. Salwując się ucieczką po tym włamie, chłopak znajduje schronienie w paryskim metrze, gdzie poznaje grupę podobnych sobie outsiderów i wyrzutków. Tymczasem siepacze milionera depczą mu po piętach, a on sam, niezrażony niebezpieczeństwem, flirtuje z Héléną...


Drugi film fabularny w karierze Luca Bessona to duży skok naprzód w stosunku do debiutanckiego „Le dernier combat”, post-apokaliptycznego kina z pogranicza eksperymentu. Skok zwłaszcza pod względem możliwości realizacyjnych, dynamiki obrazu, wypracowywania własnych sposobów narracji. Co się bowiem tyczy samej historii, rzecz jest przede wszystkim wciąż jeszcze sztubackim hołdem reżysera dla szeregu inspirujących go twórców i klasycznych dzieł X muzy. Mocno roztrzepanym, chaotycznym i niekonsekwentnym. Besson odwołuje się tutaj m.in. do takich tytułów, jak „Do utraty tchu” Godarda, "Francuski łącznik” Friedkina czy "Diva" Beineixa. Fabuła wydaje się być zlepkiem pomysłów, lichym pretekstem dla szansy zaprezentowania możliwości początkującego twórcy. Miejscami jest więc efekciarsko, a humor bywa drętwy niczym w teatrzyku szkolnym.


Największy grzech omawianej pozycji to brak konkretnego kursu: niby po trosze łotrzykowska komedia, ale z nieoczekiwanie sentymentalnymi wybiegami, szczyptą dezynwoltury rodem z science-fiction i okazjonalnymi akcentami musicalowymi. Niekoherentną całość ratuje sprawnie podtrzymywane, szybkie tempo narracji oraz dobrze dobrana obsada aktorska. Lambert i Adjani tworzą wdzięczny duet kochanków, choć trudno się oprzeć wrażeniu, że chemia pomiędzy nimi nie jest szczególnie wyraźna. Na drugim planie przewija się plejada sprawdzonych wyrobników francuskiej kinematografii (m.in. Jean-Hugues Anglade, Michel Galabru), pośród których znajdziemy wówczas jeszcze szerzej nieznanego Jeana Reno w roli mrukliwego perkusisty.


„Subway” to przyjemne, momentami błyskotliwe kino, które urzeka wizualnym stylem i niewymuszoną lekkością. Widać tu wyraźnie przebłyski talentu Bessona do inscenizowania wystawnych, energetycznych widowisk. Tak samo jak dostrzec można, niestety, skłonność do taniej bufonady i bezrefleksyjnego małpowania hollywoodzkich wzorców. Wybuchowy początek, choć teoretycznie imponujący, przywodzi jednocześnie na myśl czasy, gdy twórca „Léona” przestał na poważnie traktować zawód reżysera i zamarzył sobie być francuskim Spielbergiem, nadzorując powstawanie kręconych taśmowo szmir w rodzaju kolejnych części „Taxi” czy „13 Dzielnicy”. 


Jak się okazuje, wiele można wyczytać już z wczesnych prób wypracowania własnego charakteru pisma. Zapewne znacznie więcej, aniżeli z dojrzalszych dokonań. „Subway” to rozkoszna i zgoła bezcelowa jazda, opatrzona fajnym soundtrackiem Erica Serry, stylowa, miła w odbiorze, ale… No właśnie, to po prostu ten typ kina, w którym lubują się Francuzi: błahego, opartego na zleżałym dowcipie i robieniu głupich min. Trochę romantycznego, a trochę „z dystansem”. Letniego w sumie i pozbawionego większych ambicji.

Ocena: ***½


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz