Commissario Betti nie ma lekkiego życia. Wszędzie tam, gdzie przemoc i rozbój, tam i on. Po tym, jak dał w kość oprychom ze stolicy ("Roma violenta", 1975) i Neapolu ("Napoli violenta", 1976), twardy glina przenosi się na północ Włoch, do Turynu, gdzie również nie jest zbyt kolorowo. Twórcy już na starcie dociskają pedał gazu, wrzucając jednocześnie czwarty bieg. Oto grupa bandziorów dokonuje napadu na bank. Gdy na miejsce przybywa policja, złodzieje biorą zakładniczkę i uciekają. W tym samym czasie, czwórka łotrów dokonuje porwania szkolnego busa razem z jadącymi w nim dziećmi. Betti ma więc ręce pełne roboty, próbując dopaść obie szajki na raz...
Najwyraźniej jedna sprawa to za mało, liczy się wszak akcja, akcja i jeszcze raz akcja. I choć nie jest tu tak ostro jak w Rzymie, a tym bardziej w Neapolu, to i tak na brak emocji nie można narzekać. Trup wciąż ściele się gęsto, a bandycki świat nie zna pojęcia litości. Podobnie jak główny bohater. Odtwarzany przez gwiazdę nurtu poliziottesco, Maurizio Merliego, Betti to facet ze skały, bez końca oddany misji oczyszczania świata z wszelkiej maści szumowin. Aktor wciela się w tę postać ze swadą i polotem godnymi złotego chłopca ekranu. Pręży się i wali z plaskacza aż miło. Nic to, że jego wachlarz środków ogranicza się do półtorej miny - facet to ucieleśnienie makaroniarskiego maczyzmu. Nieugięty, przystojny jak model (którym notabene Merli swego czasu był) i noszący się ze stylem.
I choć "Italia a mano armata" zdradza już symptomy zmęczenia materiału, pozostając najsłabszą częścią trylogii, to wciąż znajdziemy tutaj sporo dobra. Powraca John Saxon w roli szemranego biznesmena, kradnąc przy okazji każdą scenę ze swoim udziałem pozostałym odtwórcom. Nie zabraknie też obowiązkowych pościgów i strzelanin, a początkowo mało angażująca (bo biegnąca dwutorowo) historia, z czasem nabiera tempa i zaczyna wciągać. Scenarzyści zdecydowali o "uczłowieczeniu" Bettiego, więc i delikatnie zarysowany wątek romantyczny się znajdzie. Logiki w tym miejscami zdecydowanie brakuje, postaci wycięte z kartonu, ale klimat się ostał, podobnie jak sprawdzona formuła i pulsujący funkiem soundtrack. Do krwawej petardy jaką była neapolitańska przygoda Lenziego ma się to nijak, ale wciąż jest nieźle. Finał, parafrazujący zabieg z części pierwszej, sugeruje że nasz bohater więcej na ekran nie powróci. Może to i dobrze, bo i tak powoli zaczynał się przemieniać w figurę podobną do agenta 007.
Co ciekawe wspomniany signore Umberto, w tym samym roku popełnił obraz o bliźniaczym tytule "Roma a mano armata", również z Merlim w obsadzie. Znacznie ciekawszy (i bardziej brutalny) od tego tutaj omawianego, a zarazem gotowy do pełnienia funkcji nieoficjalnego sequela. Warto obejrzeć obie pozycje, w myśl zasady: nigdy za wiele dobrego poliziottesco. Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz