Na początku lat 70. Christopher Lee, zmęczony swym dotychczasowym emploi, nierozerwalnie związanym z filmami wytwórni Hammer, zaczął rozglądać się za innymi rolami. Właśnie w tym okresie, na rynek trafiła powieść Davida Pinnera pod tytułem "Rituals", opowiadająca o policjancie, który na odciętej od świata wyspie tropi bezbożne praktyki jej mieszkańców. Aktor skwapliwie zakupił prawa do książki i namówił scenarzystę Anthony'ego Schaffera do napisania na jej podstawie skryptu. Choć gotowy scenariusz był tylko luźną adaptacją, zachowany został motyw przewodni, eksplorujący pogańskie gusła.
Głównym bohaterem historii jest sierżant Neil Howie (Edward Woodward). Funkcjonariusz policji przybywa na położoną u wybrzeży Szkocji wyspę Summerisle, by zbadać sprawę zaginięcia dziewczynki. Miejscowi traktują przybysza z rezerwą i zgodnie twierdzą, że o żadnym zaginięciu nie mają pojęcia. Tymczasem Howie, bogobojny chrześcijanin, ze zgrozą odkrywa, że tubylcy wierni są nie naukom Jezusa, a prymitywnym wierzeniom swych celtyckich przodków...
Obraz Robina Hardy'ego ma opinię jednego z najlepszych brytyjskich horrorów. Nakręcony przy skromnym budżecie, bez udziału wielkich studiów filmowych, działa na wyobraźnię ze znacznie większą siłą, niż wszystkie opowieści o Draculi i Frankensteinie razem wzięte. Finałowa scena z tytułowym "wiklinowym człowiekiem" wiąż robi piorunujące wrażenie i stanowi esencję tego, co można by określić jako "mocne zakończenie" (nie tylko mężczyznę wszak poznaje się po tym, jak kończy...). Niejako w opozycji do upiornej tematyki stoi, przepełniona ludowymi pieśniami, ścieżka dźwiękowa, tworząc groteskowy kontrapunkt. Miejscami, rzecz wręcz zamienia się w folkowy musical, jak choćby w rozkosznej scenie tańca godowego w wykonaniu Britt Ekland. Wspomniany na wstępie Lee, który zgodził się wziąć udział w zainicjowanym przez siebie projekcie za darmo, świetnie sprawdza się tym razem nie jako krwiopijca, a dobroduszny na pierwszy rzut oka przywódca duchowy. Nad wszystkim zaś unosi się atmosfera... radosnej celebracji życia, stanowiącej kontrast dla skoncentrowanej na samoudręczaniu religii chrześcijańskiej. Mieszkańcy wysepki, zgodnie z pradawnymi standardami, wiodą życie proste, skoncentrowane wokół pór roku i rytuałów płodności.
Gotowy obraz nie miał łatwej drogi na ekrany. W trakcie zdjęć zmienił się zarząd firmy British Lion Films, która miała być odpowiedzialna za dystrybucję kinową. Nowe szefostwo, nieprzychylnie nastawione do projektu, wymusiło szereg skrótów. W efekcie, "The Wicker Man" wyświetlany był w pociętej wersji, ogołoconej z około piętnastu minut materiału. Przez lata, Hardy starał się zrekonstruować swój pierwotny zamysł, jednak oryginalna kopia filmu najprawdopodobniej uległa zniszczeniu (zdaniem niektórych, wylądowała pod asfaltem w trakcie wylewania drogi krajowej M4). Dopiero w 2001 roku, nowy właściciel praw do obrazu, Canal + podjął się zadania restauracji pierwotnej wizji, z użyciem zdjęć pozyskanych z taśmy video. Ta edycja, oficjalnie zatytułowana "The Director's Cut" przez lata uznawana byłą za najbliższą zamierzeniom reżysera. W 2013 roku, zmontowane zostało tzw. "Final Cut", tym razem z sekwencjami wziętymi z odnalezionej 35 milimetrowej taśmy. Ta wersja, nieco krótsza od "reżyserskiej", jest zdaniem samego reżysera, najwierniejsza względem jego oryginalnego konceptu. Porównywanie poszczególnych wariantów będzie więc nie lada gratką dla entuzjastów tego tytułu, do których zresztą sam się zaliczam.
Jeśli chodzi o tematykę horrorów okultystycznych, mamy w tym przypadku bowiem do czynienia z ekstraklasą. "Kult" to, obok "Dziecka Rosemary" czy "Krwi na szponach szatana", ścisła czołówka "diabelskiej" grozy. Ktoś kiedyś posunął się nawet do użycia w odniesieniu do omawianej pozycji terminu "horror egzystencjalny" i, choć zrazu brzmieć to może nieco przesadnie i pretensjonalnie, dobrze określa nastrojowy, niepokojący charakter tego dzieła. Są tacy, którzy wprost nazywają dzieło Hardy'ego "Obywatelem Kane" kina grozy. Najlepszą rekomendacją będzie jednak opinia samego Christophera Lee, który uważał tytuł za najlepszy film ze swoim udziałem. Trudno się z tym nie zgodzić: kultem ten "Kult" po prostu stoi.
PS. Łaskawie pominąłem w tekście milczeniem niesławny remake z 2006 roku z Nicolasem Cage'm w roli głównej. Sprawdza się on wprawdzie jako niezamierzona parodia, ale niepokojącej aury oryginału w nim nie uświadczymy. Robin Hardy z kolei nakręcił po latach oficjalną kontynuację pod tytułem "The Wicker Tree", której daleko do filmu z 1973 roku, niemniej ma spore szanse przypaść do gustu fanom pierwowzoru. Ocena: *****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz