5/31/2018

Deadbeat at Dawn (1988)

dir. Jim Van Bebber



Goose (Jim Van Bebber) jest liderem ulicznego gangu "The Ravens". Za namową swej dziewczyny, chłopak decyduje się opuścić ugrupowanie i rozpocząć normalne, uczciwe życie. Na wieść o tym Danny, szef konkurencyjnych "The Spiders", postanawia się zemścić na znienawidzonym wrogu za upokorzenia z przeszłości. Wydaje wyrok śmierci na otwierającego właśnie nowy etap, byłego oprycha. Nasłane zbiry zabijają jednak w pierwszej kolejności ukochaną Goose'a. Ten poprzysięga krwawą zemstę...


"Deadbeat at Dawn" nakręcone zostało przy minimalnym budżecie przez młodego studenta szkoły filmowej. Jim Van Bebber nie tylko film wyreżyserował i zagrał główną rolę, ale też napisał doń scenariusz, zmontował go i ułożył choreografię do scen walk. One-man-show co się zowie! I choć projekt to skromny, w wielu momentach nieporadny, czasem wręcz niezamierzenie śmieszy, to wciąż budzi przecież podziw. Ba! Zachwyt nawet. Zważywszy, że twórca nie posiadał wcześniej praktycznie żadnego doświadczenia za kamerą, a całość sklecił na przestrzeni czterech lat dzięki własnej pasji i samozaparciu, z pomocą grupy znajomych, rzecz zdecydowanie ma pełne prawo imponować.


Zacznijmy od tego, że Bebberowi wyraźnie zależało na profesjonalnym wyglądzie dzieła. To nie jeden z obskurnych SOVów z lat 80., gdzie musimy się domyślać, co właśnie wydarzyło się na ekranie. Obraz nakręcony został na taśmie 16 mm, co zapewnia kinowy oddech i sznyt. Aktorzy, choć już na pierwszy rzut oka widać, że to zgraja amatorów, naprawdę się starają, aby uwiarygodnić całą opowieść. Sekwencje bijatyk, może miejscami niemrawe i zbyt wyraźnie zainscenizowane, ratuje błyskotliwy montaż. Sam autor i odtwórca postaci głównego bohatera, wczuwa się w rolę zrozpaczonego łobuza z Dayton w Ohio z pełnią oddania. Skacze, kopie, wymachuje nunczako ze swadą, która pozwala przypuszczać, że "Wejście smoka" oglądał przynajmniej setkę razy. Tak, jest w tym mnóstwo serca!


Co najważniejsze: to niezależne kino zemsty autentycznie wciąga. Jako widzowie, szczerze kibicujemy Goose'owi w jego vendetcie. Finałowa rozprawa to już autentyczny majstersztyk, stanowiący mieszankę rozpędzonej akcji i krwawego gore. Ogląda się go z zapartym tchem i nie ma w tym stwierdzeniu choćby cienia sarkazmu. Tak brawurowo zainscenizowanej i porywająco zmontowanej rozwałki nie widziałem chyba w żadnym innym niskobudżetowcu. Można się jedynie dziwić, dlaczego entuzjazm i - nie okłamujmy się - talent Bebbera nie zostały dostrzeżone przez żadne większe studio. Jego dzieło wprawdzie szybko zyskało sobie status kultowego, ale zapaleniec z kamerą pozostał w "podziemiu", dalej kręcąc za grosze. Poza "Deadbeat", jego filmografia obejmuje jeszcze tylko jedną pełnometrażową fabułę, stosunkowo ciepło przyjęty "The Manson Family" z 1997 roku. Warsztatowo lepszy od debiutu, film stanowi zręczne połączenie grindhousowej stylistyki z paradokumentalną formą i zdecydowanie wart jest polecenia zarówno zainteresowanym tematem (zbrodnie mansonowej sekty), jak i entuzjastom niemainstreamowej rozrywki.

Ocena: ****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz