6/07/2018

Roy Colt & Winchester Jack (1970)

dir. Mario Bava



Roy (Brett Halsey) i Jack (Charles Southwood) należą do grupy rabusiów. Po tym jak ten pierwszy decyduje się opuścić bandę i rozpocząć uczciwe życie, dowództwo nad zgrają przejmuje Jack. Roy zostaje mianowany szeryfem małego miasteczka, podczas gdy jego dawni kompani bezskutecznie próbują utrzymać się z grabieży. Drogi towarzyszy broni szybko jednak przetną się ponownie, gdy pojawi się okazja wejścia w posiadanie mapy prowadzącej do ukrytego złota...


Choć Bava próbował swych sił w westernie trzykrotnie (wcześniej przy okazji "La strada per Fort Alamo" i "Ringo del Nebraska"), gatunek ten wyraźnie mu nie leżał. Podczas gdy inni Włosi czerpali garściami ze spuścizny jankeskiej "mitologii", doprawiając ją aromatycznymi przyprawami z ojczyzny, maestro kina grozy ograniczył się do bezrefleksyjnego małpowania wzorców. "Roy Colt & Winchester Jack" to spaghetti (ravioli?) utrzymane w komediowej konwencji, przy czym zaznaczyć trzeba, że dowcip jest tu zdecydowanie przyciężki, pozbawiony polotu, przaśny po prostu. Głównym przeciwnikiem bohaterów jest na ten przykład rubaszny Rosjanin, który po traumatycznych przeżyciach na Syberii wiecznie narzeka na zimno. W jednej ze scen para rewolwerowców trafia do burdelu, gdzie urządzają - sfilmowaną w chaotyczny, przeszarżowany sposób - regularną rozróbę, ku uciesze innych gościów przybytku. Mamy też Indiankę, która swemu oblubieńcowi każe płacić za seks (?!). Awanturniczy ton nie wybrzmiewa w przekonujący sposób, postaci nakreślone są grubą kreską, całość pachnie tanią, wymęczoną farsą.


Na początku można jeszcze odnieść wrażenie, że Bava próbuje sklecić uboższą wersję hollywoodzkiego hitu "Butch Cassidy and the Sundance Kid". Ale nie! Prawda jest prozaiczna: "Roy Colt..." to po prostu jeszcze jedna chałtura na koncie tego reżysera, w którą nie włożył on za grosz serca. I trudno mu się dziwić: przy tak nieciekawej historii i ograniczonym budżecie, nie sposób było wyczarować kina na poziomie. Bava nie czuł westernu, o czym świadczy już chociażby fakt, że w przypadku swoich zmagań z tą rdzennie zachodnią konwencją, zaniedbywał nawet swoją operatorską pasję. Przy całej wyrozumiałości jednak, ciężko wybaczyć tak oczywiste wpadki, jak choćby scena miłosna, w trakcie której najmocniej wzrok przyciąga widok... plastrów przyklejonych na sutki aktorki! Choć pozornie nieszkodliwy, omawiany obraz nie zdoła zadowolić nawet zagorzałych miłośników Włoszczyzny w siodle.

Ocena: **



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz