6/24/2018

Quante volte... quella notte (1971)

dir. Mario Bava



Gianni (Brett Halsey) i Tina (Daniela Giordano) poznają się pewnego popołudnia w parku. On, niepoprawny podrywacz za kółkiem sportowego samochodu, błyskawicznie upatruje sobie nową zdobycz w nieśmiałej dziewczynie z pieskiem na smyczy. Umawiają się na randkę tego samego wieczoru. W środku nocy, Tina wraca do mieszkania, które dzieli z matką, potargana i w podartej sukience. Następnie zdaje swej rodzicielce szokującą relację z tego, jak to była napastowana przez napalonego playboya. A może jednak... fakty wyglądają trochę inaczej?


"Quante volte... quella notte" aka "Four Times That Night" to lekka w tonie komedia erotyczna. Bava podbiera koncept narracyjny z "Rashomona" Kurosawy, prezentując trzy różne wersje tych samych wydarzeń. Która z nich jest prawdziwa? Czy będzie to opowieść grzecznej dziewczynki wychowanej przez zakonnice czy też może nieśmiałego przystojniaka, który nie potrafi odeprzeć ataków wygłodniałej nimfomanki? Ewentualnie można przyklasnąć dozorcy-podglądaczowi, który z niesmakiem obserwuje jak porządna dziewczyna trafia na imprezę biseksualnych swingersów? Odpowiedź poznamy na sam koniec, w czwartym, opowiedzianym już przez bezstronnego narratora, wariancie opowieści. Trafiony zabieg, dzięki któremu film utrzymuje niesłabnące zainteresowanie ze strony widza. Znajdzie się też parę okazji do śmiechu, choć o gromkich jego erupcjach możemy zapomnieć. Rzecz jest po prostu sympatyczna, delikatnie pieprzna, ale bez żadnego grubiańskiego świntuszenia. Ci spośród widzów, którym termin "komedia erotyczna" kojarzy się z wulgarnymi amerykańskimi produkcjami spod znaku "American Pie", na pewno nie znajdą tutaj nic dla siebie.


Zgrzebna i obdarzona sporym wdziękiem błahostka, co może zaskakiwać, zważywszy, że włoski twórca pracował wówczas w morderczym tempie, a komedia bynajmniej nie była jego specjalizacją (vide: "Dr. Goldfoot and the Girl Bombs"). Fani dorobku reżysera może rozczarować brak bogatych wizualnych ozdobników, co nie oznacza, że scenograficznie czy od strony operatorskiej nie ma na czym "oka zawiesić": większość akcji toczy się w urządzonym z pop-artowym zadęciem mieszkaniu bohatera, w którym bez problemu odnalazłby się ze swoim aparatem Thomas z "Powiększenia" Antonioniego. W ogóle nad całością unosi się duch swobody obyczajowej końca lat 60., z całą jej otoczką: dochodzącymi do głosu mniejszościami seksualnymi, krótkimi spódniczkami, dandysowatym stylem bycia i prywatkami w psychodelicznych oparach. Dorzućmy do tego dobrze poprowadzonych aktorów, szczyptę golizny oraz garść ciekawie pomyślanych zwrotów akcji, a otrzymamy nieoczekiwanie trafioną propozycję na wieczór.

Ocena: ***½



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz