6/10/2018

Death Machine (1994)

dir. Stephen Norrington



Po tym jak w kolejnym incydencie z udziałem "broni specjalnej" giną cywile, korporacja CHAANK oskarżona zostaje na forum publicznym o liczne nadużycia i ukrywanie efektów prowadzonych przez siebie badań. Na nową przewodniczącą zarządu firmy zostaje mianowana milionerka Hayden Cale (Ely Pouget). Kobieta szybko odkrywa, że jeden z pracowników, zwichrowany geniusz Jack Dante (Brad Dourif), pozostaje praktycznie poza jakimkolwiek nadzorem ze strony szefostwa. Młody psychopata całe dnie spędza zamknięty w swoim tajnym laboratorium, gdzie pracuje nad stworzeniem idealnej maszyny do zabijania...


Akcja toczy się w świecie przyszłości, gdzie trwa wieczna noc i bez przerwy pada deszcz. Rząd i społeczeństwo utraciły kontrolę nad wielkimi korporacjami, które czują się bezkarne w swych dążeniach do zaprowadzania porządku kosztem prawdy i swobód obywatelskich. Przypomina wam to coś? Film Norringtona to de facto hołd złożony akcyjniakom z lat 80. Cytaty, zapożyczenia, odniesienia są tu wręcz jaskrawe. "Robocop" spotyka "Obcych" Camerona, "Szklana pułapka" idzie ramię w ramię z "Blade Runnerem", znajdą się smaczki dla fanów "Terminatora", a nawet... "Uniwersalnego żołnierza". Jeśli ktokolwiek ma jakiekolwiek wątpliwości co do szlachetnych intencji reżysera, wystarczy spojrzeć na nazwiska poszczególnych bohaterów: John Carpenter, Scott Ridley, Sam Raimi, Dante - tutaj nie ma miejsca na niedopowiedzenia. Późniejszy twórca "Blade'a" daje wyraz swej miłości względem gatunkowego kina, na którym się wychowywał, w zgoła niedwuznaczny sposób, miejscami ocierając się wręcz o łopatologię. 


Widać wyraźnie, że to dzieło debiutanta-zapaleńca.  Norrington, który karierę zaczynał pracując przy efektach specjalnych do takich obrazów, jak "Hardware" czy dwie części "Obcego" właśnie, tworzy tu swojego własnego Frankensteina, zlepek tematów i koncepcji, które wprawdzie nie zawsze działają ze sobą w pełni kompatybilnie, ale bez cienia wątpliwości oddziaływać będą na wyobraźnię każdego - małego lub dużego -dzieciaka. Od strony narracyjnej panuje straszny rozgardiasz, licha psychologia postaci zmierza donikąd, ale całość ratuje zbawienny dystans. Jest tu bowiem pastiszowe zacięcie i nawet jeśli poszczególne odwołania mają się jak pięść do zboża, to widać, że są one szczere, naiwne, pełne nieoszlifowanej pasji. Co rusz natrafiamy na akcent humorystyczny (opatrunek na zranioną nogę? wyciągnięte bez rozpinania spodni majtki!), od groma bezsensownych rozwiązań (po włączeniu alarmu przeciwpożarowego w budynku, wszelkie wyjścia zeń zostają zablokowane), czerstwe one-linery klepane z pokerową twarzą  ("He's dead. I showed him my thing... and it killed him!"). Mimo wszystko jednak, przydałoby się w tym sosie na bazie "wszystkiego" więcej dyscypliny, ewentualnie mniej powagi. Bo gdy słyszymy, że były szefuńcio korpo zginął w wyniku ataku rekina... we wnętrzu wieżowca, to od razu świta w głowie Monty Python, jednak zaraz potem konwencja znów wraca na bardziej przyziemne tory.


Abstrahując jednak od tych nierówności, "Death Machine" wciąż pozostaje tworem niedocenionym. Film trafił na ekrany w mocno poszatkowanej wersji, gdzie sensu było jeszcze mniej niż zgodnie z pierwotnym zamierzeniem. Zakazany w szeregu krajów za "przesadną przemoc" (sic!), zyskał drugi żywot na rynku video, jako jeszcze jeden B-klasowy potworek. Sam reżyser podejmował próby odtworzenia swego oryginalnego zamysłu, dzięki czemu dziś możemy natrafić na cztery różne wersje filmu, których długość waha się od 85 do 128 minut (!). Naturalnie, szczerze polecam jak najbardziej rozszerzony wariant, by nie utracić zbyt wiele z tej ekstrawaganckiej zabawy w roboty i komandosów. Prawda bowiem taka, że tkwi tu spory potencjał na godny zapamiętania owoc swoich czasów.  W końcu ten homage dla eighties, to... nineties pełną gębą! Jak spluwy to tylko wielkości szafy grającej, jak szwarccharakter, to tak pojebany, że głowa mała. Niepoważny, eskapistyczny do przesady, przestylizowany, ale nie skażony kalkulacją. Na swoje nieszczęście został zlekceważony zarówno przez krytykę, jak i niewyedukowaną widownię i odebrany całkiem serio, czyli jako tandetne kino najgorszego sortu. Tymczasem, jest to bodaj najbardziej frapująca pozycja ze skromnego dorobku Norringtona-reżysera. Chociażby dlatego, że w sercu gra jej to, co "my" też kochamy najbardziej. Pisząc "my", mam na myśli wszystkich kinożerców wychowanych w epoce VHS, chciwie łaknących kolejnych doznań w kiepskiej jakości, ale z wielką duszą i wyobraźnią.

Ocena: ****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz