4/21/2018

Paura nella città dei morti viventi (1980)

dir. Lucio Fulci



Nowy Jork. Podczas seansu spirytystycznego, medium Mary Woodhouse (Catriona MacColl) doświadcza wizji, w której centrum jest ksiądz-wisielec. Dunwich. Samobójstwo lokalnego duchownego otwiera bramy piekieł. Do życia powracają zmarli, teraz jako spragnione krwi i mięsa kreatury. Jeśli nikt nie powstrzyma rozwoju wydarzeń, plaga doprowadzi do zagłady ludzkości. Mary, w towarzystwie wielkomiejskiego dziennikarza, wyrusza do zapomnianej przez Boga miejscowości, by uniemożliwić Złu potworny triumf...


"Paura nella città dei morti viventi" premierę miało rok po "Zombi 2", obrazie który otworzył "horrorowy" etap w twórczości Lucio Fulciego. Film stanowi pierwszą część tzw. trylogii "Bram Piekła", której kolejnymi odsłonami były "L'aldilà" (The Beyond") oraz "Quella villa accanto al cimitero" ("The House by the Cemetery"). Jeśli szukać źródeł przydomka "ojciec chrzestny gore", jaki nadali reżyserowi miłośnicy jego dorobku, to właśnie na tym etapie (nie to, żeby wcześniej okrucieństwo nie było obecne w dorobku twórcy, jednak nie odgrywało z pewnością jeszcze tak ważnej roli). W ponurej wizji epidemii żywych trupów dominuje nastrój zgnilizny, z epatującymi widza co rusz widokami robactwa i rozkładających się zwłok. Co się tyczy krwawych i dosadnych efektów, pod względem ilościowym jest dosyć skromnie, ale kiedy już gore się pojawia, to bardzo konkretne. Szczególnie w pamięć zapadają dwie sceny: w jednej dziewczyna wymiotuje własnymi wnętrznościami, w kolejnej głowa chłopaka zostaje potraktowana wiertłem. W kwestii ich wykonania, petycje wszelkich malkontentów będą oddalane, bo to naprawdę świetna robota, zwłaszcza gdy uwzględnić ograniczony budżet.


Co jednak dostarcza najwięcej frajdy w przypadku "City of the Living Dead" to klimat. Włoch już tutaj przedkłada kreowanie mrocznej, niepokojącej atmosfery nad fabularne niuanse, co zresztą pogłębi się jeszcze bardziej w przypadku "The Beyond". Fulci skupia się głównie na stronie wizualnej i doraźnych atakach na widza przy użyciu muzyki, elementów szoku, zaskakujących rozwiązań. I tym oto podejściem wygrywa: to gęste, nastrojowe, wyjątkowo skoncentrowane na zamierzonym kształcie kino. Za każdym razem, gdy do akcji wkracza motyw skomponowany przez Fabio Frizziego, po plechach przechodzą ciarki. Emanacje sił piekielnych mogłyby razić archaicznym portretowaniem, ale zamiast tego wbijają w fotel, poprzez konsekwentnie budowane napięcie i wpajane odbiorcy przeczucie nieznanej, wrogiej siły. 


Bo przecież nauki pobrane przy lekturze Lovecrafta nie kończą się w tym przypadku na użyciu nazwy "Dunwich": Fulci wykorzystuje niedomówienie, strach przed nieznanym. Nie dowiemy się, jaka konkretnie przyczyna legła u podwalin przedstawionych wydarzeń. Nie jest to jednak wynik niedbalstwa, a widoczny w trakcie seansu, zamierzony kierunek działania. Pomijam w omówieniu pewne, jakże charakterystyczne dla "włoszczyzny" tego okresu niedociągnięcia: czy to szkicowy rys postaci czy niekoniecznie wiarygodnie brzmiące dialogi, bo przy obranej konwencji tracą one na znaczeniu. Najchętniej przyczepiłbym się do samego finału, który zwyczajnie rozczarowuje. Ale co tam! Klasyk pełną gębą! Pod względem aury, niewiele tu brakuje do takiego mocarza, jak "Mgła" Carpentera, notabene z tego samego rocznika.

Ocena: ****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz