W latach 90., nazwisko Paula Verhoevena należało do najgorętszych w Hollywood. Jak łatwo stracić poważanie w oczach bossów ze studiów filmowych, pokazały porażki "Showgirls" i "Człowieka widmo". Pierwszy z wymienionych tytułów, przodował na liście najbardziej wdzięcznego obiektu branżowych kpin całej dekady. Nic dziwnego, że Holender w końcu zdezerterował i pożeglował na europejskie śmieci, gdzie zrealizował udaną "Czarną księgę". Potrzeba było dziesięciu lat, aby twórca "Nagiego instynktu" powrócił z kolejnym pełnometrażowym dziełem. Jego "Elle" to zręczna, imponująca od strony warsztatowej, zabawa z konwencją thrillera erotycznego.
Główna bohaterka, Michèle (nominowana do Oscara Isabelle Huppert) jest szefową firmy produkującej gry komputerowe. To twarda, rzeczowa babka, w pełni świadoma swej kobiecej siły, bez trudu jest w stanie onieśmielić każdego pracującego pod jej komendą geeka. Pewnego dnia, kobieta zostaje napadnięta w swym mieszkaniu przez zamaskowanego napastnika i brutalnie zgwałcona. Jak przystało na osobę obdarzoną wewnętrzną siłą, szybko przechodzi nad tym do porządku dziennego, wkrótce jednak oprawca zaczyna przysyłać jej niepokojące wiadomości...
Scenariusz autorstwa Davida Birke w nonszalancki sposób miesza konwencje: raz więc mamy do czynienia z thrillerem, zaraz potem jest to dramat rodzinny, który płynnie przechodzi w czarną komedię. Verhoeven odnajduje się w tej żonglerce bezbłędnie, widać że tego typu klimaty to dla niego nie "pierwszyzna". Michèle nie jest może tak wyrachowana jak Catherine Trammell z największego hitu reżysera, w końcu w jej postaci bez trudu odnajdujemy rys ludzki, ale nadrabia samoświadomością i żelazną wolą. Owszem, bohaterka w kapitalnej interpretacji Huppert to postać mocno pokręcona, zmagająca się z wewnętrznymi demonami, wyzwolona pod względem seksualnym, łatwo jednak znaleźć dla niej współczucie i wyrozumiałość: w końcu ilość kopniaków, jakie wymierza jej okrutny los, zahacza o tragikomiczną farsę. Dysfunkcjonalna rodzina, naznaczona przerażającą zbrodnią sprzed lat, przysparzający kłopotów, niezaradny życiowo i niespecjalnie przy tym rozgarnięty syn, traktujący ją przedmiotowo kochanek, a wreszcie dziwna, perwersyjna relacja z prześladowcą - owszem, życie Michèle to istne piekło.
Verhoeven traktuje te piętrzące się, zahaczające o absurd perturbacje z ironią i dystansem, dzięki czemu "Elle" nie budzi sprzeciwu widza. Łatwo było bowiem w takiej sytuacji "przedobrzyć", przerysować, a jednak Holender trzyma żelazną dyscyplinę, zwodzi odbiorcę i wciąga do przepełnionej dwuznacznościami zabawy w "kotka i myszkę". Bezbronnymi gryzoniami jesteśmy w tym przypadku my sami, niepewni w jakim kierunku skręci historia. Całość niesie niezawodna Huppert, której rola przez wielu porównywana jest do jej popisu z "Pianistki" Haneke. W odróżnieniu jednak od tamtego obrazu, nie mamy w tym przypadku do czynienia z posępną psychodramą, a rozkosznym gatunkowym przekładańcem, który wprawdzie potrafi tu i ówdzie nakłonić do refleksji, nie gubi jednak przez cały czas znamion inteligentnie podanej, dopieszczonej w szczegółach rozrywki. Gdzieś w 2/3 długości trwania filmu, reżyser odsłania przed nami najważniejszą kartę i gdy już myślimy, że cały żart został przedwcześnie spalony, okazuje się, że zabawa trwa w najlepsze. Słowem: dwie godziny suspensu, ani chwili nudy - tak się właśnie powinno snuć powieści na taśmie filmowej. Ocena: *****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz