2/14/2017

Fifty Shades of Grey (2015)

dir. Sam Taylor-Johnson


W dziwnych czasach przyszło nam żyć, ot co! Oto bowiem, mianem "fenomenu" określane są zjawiska, które przez niejednego fatalistę uznane mogłyby być za zwiastuny upadku cywilizacji. Przykłady? Zawrotna kariera pewnego kanadyjskiego szczeniaka, porównywana jest przez niektórych dziennikarzy do... beatlemanii. Rekordy popularności bije rozpisana na cykl powieściowo-filmowy opowieść o zakochanych wampirach, które błyszczą (sic!) w świetle słonecznym, a wśród hitów wydawniczych znajdziemy literaturę brukową o tematyce S/M, skierowaną do sfrustrowanych seksualnie,  żyjących w cieniu menopauzy matron. Trylogię o Greyu, autorstwa E.L. James, podsumowywano już różnorako, z reguły w mniej lub bardziej kpiący sposób, najbliższy prawdy jest jednak chyba epitet "porno dla mamusiek". Ja ze swej strony, do targetu docelowego podczepiłbym jeszcze dziewczęta w okresie pokwitania, te same które wzdychają na widok wampirzych kłów Roberta Pattinsona.



Olbrzymi sukces, jaki stał się udziałem trylogii James, rzecz jasna nie mógł umknąć uwadze wielkich studiów filmowych. Wypuszczona do kin w Walentynki 2015 roku ekranizacja pierwszego tomu z serii powtórzyła triumf książkowego pierwowzoru. Na temat warstwy fabularnej nie ma sensu się rozpisywać: jeszcze jedna wariacja na temat baśni o Kopciuszku, tyle że podana w nieco bardziej pikantnej formie. On jest zepsutym milionerem o specyficznych upodobaniach natury seksualnej, ona - studentką kierunku literatury anglojęzycznej, niewinną dziewicą, która tylko czeka, aż ktoś ją zerwie jak świeży owoc. Któż zaś może lepiej nadawać się do tego zadania, aniżeli Adonis z sześciopakiem na brzuchu i własnym imperium finansowym?



"Pięćdziesiąt twarzy Greya" w istocie zasługuje na tytuł "fenomenu", nawet jeśli to bardzo dziwny przypadek. Taki typ kina zwykło się uprawiać w Hollywood w latach 80. Stylowo kiczowate opowiastki, pozostające w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości, osadzone w świecie rządzącym się odmiennymi prawami. Twórcy bez ceregieli wrzucają widza na głęboką wodę: Anastasia (mama i tatuś pijani byli...) całkiem przypadkowo poznaje gładkolicego Greya i z miejsca nogi się pod nią uginają. Dialogi, które brzmią jakby pisane były przez podlotka w trakcie masturbacyjnych seansów, trzeszczą w uszach, aktorzy rzucają znaczące spojrzenia, a wokół przepych, blichtr i wycieczki helikopterem. O poziomie gry pary głównych odtwórców powiedziane zostało już chyba wszystko, nie ma więc sensu się pastwić: Dakota Johnson jest słodka jak stawiająca pierwsze kroki sarenka i chętnie przewraca oczami, a Jamie Dornan... chyba po prostu jest. Na twarzy ekranowego Greya ciężko dostrzec jakiekolwiek emocje, poza może... skupieniem nad tym, aby nie zapomnieć tekstu.



Oczywiście, powodzenie obrazu wyreżyserowanego przez Sam Taylor-Johnson, podobnie jak papierowego oryginału, łatwo wytłumaczyć. Ta sama widownia, która tłumnie wali do kin na kręcone taśmowo komedie romantyczne z Jennifer Aniston i innymi podobnymi jej przebrzmiałymi gwiazdkami, niewątpliwie łacno rzuci się na nieco ostrzejszą wersję odwiecznej bajki o wyśnionym księciu. Autorka sagi słusznie założyła, że dzisiejsze kobiety nie będą przeszukiwać zakurzonych półek bibliotek w celu znalezienia grzesznych rozkoszy "Historii O". Słynny erotyk Adriana Lyne'a "9 i pół tygodnia" również zaliczyć należy już do reliktów przeszłości, nikt więc raczej się nie obrazi, gdyby posunąć się do delikatnego plagiatu.



"Grey" jest więc niczym więcej jak grafomańską powtórką z rozrywki, zmyślnie wykalkulowanym "skokiem na kasę". Budzący niezdrowe emocje wątek sadomasochistyczny potraktowany został jednak zachowawczo, tak aby nie urazić mieszczańskiej wrażliwości zmęczonej pracą businesswoman i zmieniającej pieluchy kury domowej. Bilet do kina to zarazem zaproszenie do kolorowej krainy, gdzie panuje luksus, a czuły kochanek ma jedną tylko wadę, tj. lubi czasem dać klapsa. Pamiętam, jak lata temu zżymałem się, oglądając upadek Mickeya Rourke w "Dzikiej orchidei". O ile jednak w przypadku tworu Zalmana Kinga przynajmniej można było polegać na gorących scenach erotycznych z udziałem ówczesnej partnerki gwiazdora, Carre Otis, o tyle w "Greyu" nawet łóżkowe wygibasy są wypłowiałe i nieciekawe. Seks, wiadomo, pomoże sprzedać wszystko, nigdy jeszcze jednak nie był on tak nudny.

Ocena: *



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz