2/15/2017

Manchester by the Sea (2016)

dir. Kenneth Lonergan


Akademia Filmowa lubi czasem odejść od schematu nagradzania wielkich widowisk kostiumowych, rozbuchanych eposów wojennych i ogólnie pojętego, eskapistycznego nurtu mainstreamowego Hollywood, na rzecz bardziej intymnego kina, nierzadko o niezależnym rodowodzie. Do najsłynniejszych przykładów "zaskakujących" werdyktów tego gremium należy słynny triumf skromnego dramatu "Marty" w reżyserii Delberta Manna. Od lat jednak, rokrocznie w gronie nominowanych do Oscara znajdujemy przykłady produkcji może nie tyle niszowych, co wymykających się żelaznym regułom Fabryki Snów, kręconych przy niskim budżecie i podejmujących ważkie tematy. Za taki przypadek spokojnie może również uchodzić "Manchester by the Sea" Kennetha Lonergana.



Lonergan, znany do tej pory głównie jako scenarzysta (choć ma już na swoim koncie dwie wcześniejsze pozycje pełnometrażowe) proponuje spokojną, utrzymaną w melancholijnym tonie zadumę nad przemijaniem. Historia dozorcy z Bostonu, który po śmierci brata zmuszony jest zająć się jego nastoletnim synem, to przyczynek do rozważań nad sprawami ostatecznymi, kameralne, nieefektowne zgoła kino o pokrętnych kolejach losu i gorzkich życiowych lekcjach, których znaczenie niejednokrotnie nam się wymyka.



W trakcie oglądania "Manchester...", trudno oprzeć się wrażeniu, iż obcujemy z tytułem, który bardziej nadawałby się na festiwale kina spod znaku indie pokroju Sundance, aniżeli czerwony dywan oscarowego rozdania. Akcja płynie powoli, temperatura emocji - pomimo nagromadzenia tragicznych wydarzeń - pozostaje letnia, a mrukliwy bohater w interpretacji Caseya Afflecka sprawia wrażenie typa odpychającego, na którego zbawieniu widzowi bynajmniej nie zależy. Tu i ówdzie, na pozór bezładnie i chaotycznie powtykane, pojawiają się sekwencje retrospekcji, które zrazu jedynie męczą i wprowadzają do fabuły niepotrzebny zamęt. Ich sens i znaczenie, stają się jasne dopiero z upływem czasu, są jak kolejne elementy układanki, która pozwoli nam jako widzom, spojrzeć przychylniejszym okiem na postać gburowatego ciecia. 



Siła obrazu Lonergana tkwi w potrzebie przełamywania konwencji: gdy już wydaje się, że czeka nas kolejna opowieść o cyniku, który na nowo odnajduje sens życia dzięki niechcianej posłudze, okazuje się, że nie tędy droga. Mamroczący bohater młodszego z braci Afflecków nie przechodzi w trakcie seansu żadnej znaczącej przemiany, scenarzysta i reżyser w jednej osobie nie funduje mu katharsis. Jego egzystencja wciąż płynie w cieniu wydarzeń sprzed lat, a Lonergan pokazuje, że pewnych ran nie da się tak łatwo zaleczyć. Mądre, dojrzałe podejście, nawet jeśli sam film nie jest wolny od mankamentów. Drażni "niezależna" maniera, toporne miejscami zabiegi montażowe, stonowane aktorstwo nie do końca przekonuje, a jednak sama historia nie traci naszego zainteresowania. Twórca podlewa ją dawką dyskretnego humoru, jednocześnie uważając, aby nie przesłodzić. W efekcie, jego dzieło nie przynosi pociechy "pod publikę". Kłębi się w nim smutek zimowych pejzaży stanu Massachusetts, pobrzmiewa żałosną muzyką śpiewu mew. I koniec końców, gdzieś tam w głębi dotyka.

Ocena: ***½



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz