1/09/2017

Paterson (2016)

dir. Jim Jarmusch


Jim Jarmusch jeszcze raz zabiera nas do świata kinowej nudy: ostentacyjnej, celebrowanej, utkanej z pozbawionych puent epizodów. Tytułowe Paterson to małe miasteczko w stanie New Jersey. To także nazwisko miejscowego kierowcy autobusu (Adam Driver). Paterson żyje wraz z żoną Laurą (Golshifteh Farahani). Mają psa, przytulny dom i całkiem zwyczajne, pozbawione szaleństwa życie. Tę codzienność, bohater przekuwa w pisane w notatniku wiersze. Pisze o wszystkim i o niczym, za wzór stawiając sobie słynnego poetę z rodzinnego miasteczka, Williama Carlosa Williamsa...



Wspomniałem na wstępie, że Jarmush celowo celebruje nudę i zdania tego będę bronił. Nie jest to jednak nuda, która usypiałaby w kinowym fotelu. To spokojny, pozbawiony sztucznie generowanego napięcia i gwałtownych zwrotów akcji, pejzaż egzystencji zwyczajnego człowieka. W trakcie filmu poznajemy siedem dni z życia bohatera: cichego, spokojnego wrażliwca. Reżyser wybiera mało znaczące zdarzenia, pozwala kamerze rejestrować codzienne rytuały, podlewając całość dyskretnym, ciepłym humorem. Żona Patersona pasjami piecze więc babeczki, marzy o karierze piosenkarki country i uporczywie namawia ukochanego, aby ten pokazał się światu ze swoją twórczością. Są spotkania w knajpie przy piwie i błahe rozmowy. Najbardziej dramatycznym wydarzeniem w filmie, nie licząc nagłej awarii autobusu (którą porównać można tutaj do małego trzęsienia ziemi), pozostaje więc atak niesfornego psa na notes, zakończony rozszarpaniem go na strzępy.



Ten banał, wyzucie z akcji, powtarzalność, nabierają w ujęciu twórcy "Nieustających wakacji" mocy wręcz magicznej. Nieefektowne, ułożone z ciągu nużących obowiązków życie, okazuje się być pełne ukrytej poezji, zupełnie w myśl zasady, która twierdzi, że "piękno tkwi w oku patrzącego". Czołowy ekscentryk amerykańskiego kina, uprawomocnia tę tezę z zaskakującą skutecznością, po raz kolejny udowadniając, że to co na pozór zdaje się być kompletnie niefilmowe, może być czarujące, prostota zaś nie musi świadczyć o przeciętności, a być wyrazem świadomego wyboru. 



Patrząc na ekranowe Paterson, przypominamy sobie te wszystkie sielskie miejscowości, które na przestrzeni dekad sławiła kinematografia. Miejsca na celuloidowej mapie, gdzie czas płynie wolniej, gdzie drobny detal sięga nowego znaczenia, gdzie łyk czarnej kawy z rana jest w istocie małą przyjemnością. Jedną z tych, w których tkwi odwieczna tajemnica sensu. Bez lęku jednak, Jarmusch ubiera to wszystko w formę zgoła mniej pretensjonalną, niż widnieje to na piśmie. A w wywiadach powtarza, że robi kino takie, jakie sam chciałby oglądać. W przypadku każdego innego twórcy, takie twierdzenie mogłoby świadczyć o skrajnej megalomanii, może nawet braku szacunku dla widza. W Paterson w stanie New Jersey jest to jednak cnota: tutaj każdy może uwierzyć, że jest kimś, bohaterem codziennego, nudnego życia. Czasem warto uwierzyć. 

Ocena: *****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz