1/29/2017

La La Land (2016)

dir. Damien Chazelle


La La Land to potoczne określenie na Los Angeles. Jego wydźwięk jest zgoła pejoratywny, na poły drwiący: w końcu mowa o miejscu, w którym spełniają się marzenia, ale które również niejednemu przetrąciło kręgosłup, światowa stolica kina, blichtru, obłudy i zręcznie maskowanych podziałów społecznych. To tutaj można przespacerować się wzdłuż legendarnej Alei Sław, to tutaj w butiku spotkamy największe gwiazdy Hollywood, tutaj pośród wzgórz stoi dumnie słynny napis. Tutaj, podobnie jak tysiące innych, swych sił próbują Sebastian (Ryan Gosling) oraz Mia (Emma Stone), bohaterowie filmu Damiena Chazelle.


Sebastian marzy o założeniu własnej knajpy jazzowej. Jest muzycznym purystą, zakochanym w gigantach pokroju Charlie'go Parkera i Milesa Davisa, wzbrania się przed chodzeniem na kompromisy, ale póki co, zmuszony jest rozmieniać swój talent (jest pianistą), grając do kotleta. Mia z kolei pragnie zostać aktorką. Konkurencja w Mieście Aniołów jest jednak wielka, dziewczyna powoli traci złudzenia, odprawiana z kwitkiem na kolejnych castingach. Drogi tej dwójki przecinają się kilkakrotnie, aż w końcu coś za którymś podejściem zaiskrzy. Oto historia romansu pod niebem usianym gwiazdami...


Po entuzjastycznie przyjętym "Whiplash", Chazelle nie schodzi z "muzycznej" ścieżki, wyraźnie wskazując w jakim obrębie gnieżdżą się jego zainteresowania. Z tą różnicą, że "La La Land" to nie dramat o trudach życia muzyka jazzowego, a tęsknie spoglądający ku klasyce gatunku musical. Reżyser zachowuje się, jakby przepis na kino "śpiewane" nie uległ żadnym znaczącym zmianom od czasów "Amerykanina w Paryżu". I odnosi sukces. Już na wstępie dostajemy więc rozpisane na setki statystów taneczno-wokalne popisy na zakorkowanej autostradzie. Poszczególne songi są rzewne, ale błyskawicznie wpadają w ucho i dobrze oddają ducha Złotej Ery Fabryki Snów. Na pierwszym planie mamy duet sympatycznych bohaterów, którym szczerze kibicujemy w ich zmaganiach. Jak się okazuje, do nieco ckliwego melodramatu dostaje się łyżka dziegciu, stanowiąca krytyczny komentarz do goniącego za łatwym poklaskiem, celebryckiego świata, opakowany jest on jednak na tyle ładnie i zgrzebnie, że nie mąci poczucia obcowania z perfekcyjnie skrojonym okazem "feel-good movie".


Choć Chazelle nie zapomina o fabule, to jest ona na tyle błaha, że ustępować musi rozbuchanej formie. Tańcom i podskokom towarzyszą brawurowe jazdy kamery, barwna scenografia zapiera dech w piersiach, szalona choreografia może przyprawić o oczopląs. Myliłby sie jednak ten, który pochopnie posądzać będzie "La La Land" o eskapistyczną pustkę i wizualny hedonizm. Twórca dobrze wie, kiedy przystopować, kiedy pozwolić opowieści, by nabrała bardziej kameralnego charakteru, doskonale wyważa proporcje, dzięki czemu jego dzieło, choć ciężko byłoby je nazwać głębokim, skutecznie oczarowuje. De facto, ten sentymentalny pokłon dla Hollywood omamić będzie w stanie największego cynika, co pozwoli mu przymknąć oko na mielizny scenariusza i drobne, acz widoczne, realizacyjne wpadki. Chazelle wygrywa przede wszystkim za sprawą rozbrajającej szczerości, nie sili się na tanie moralizatorstwo, podobnie jak triumfator rozdania Oscarów za rok 2011, głośny "Artysta", zdobywa sobie poklask i uznanie, zręcznie odwołując się do tęsknoty widza za tym, co jest istotą kina: dobrze opowiedzianą, uniwersalną historią i garścią wzruszeń. I jak w przypadku powiedzenia o pełnej do połowy szklance, możemy uznać to za fałsz lub... magię.

Ocena: ****½


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz