1/20/2017

The Born Losers (1967)

dir. Tom Laughlin


Wykreowany przez Toma Laughlina Billy Jack w latach 1967-1977 pojawił się na ekranach czterokrotnie. Postać weterana z Wietnamu, półkrwi Indianina zyskała sobie rzeszę oddanych wielbicieli, dając jednocześnie jego twórcy okazję do przemycenia komentarza na temat kilku drażliwych kwestii społeczno-politycznych. Po raz ostatni do swego bohatera Laughlin próbował wrócić w 1986 roku, na drodze stanęły jednak problemy finansowe, przez co ostatni film cyklu, zatytułowany "The Return of Billy Jack", nigdy nie został ukończony. 


Rozpoczynający serię "Straceńcy" wpisują się w popularny w drugiej połowie lat 60. nurt "biker movies". Zgodnie z żelazną regułą gatunku mamy tutaj małe kalifornijskie miasteczko, którego spokój zburzony zostaje przez pojawienie się gangu motocyklowego. Zbiry na jednośladach terroryzują bezradnych mieszkańców, a do listy ich przewinień zaliczyć należy między innymi serię gwałtów na miejscowych nastolatkach. Zastraszona społeczność liczy się z faktem, iż sprawcom ich czyny mogą ujść bezkarnie. Do czasu, gdy do akcji wkracza były członek Zielonych Beretów, Billy... 


Westernowe klisze sąsiadują u Laughlina z wyraźnie eksploatacyjnym charakterem opowieści, co nie dziwi, gdy zwrócić uwagę na fakt, iż powstanie filmu współfinansowane było przez legendarne American International Pictures. W zamierzeniu reżysera i zarazem odtwórcy głównej roli, rzecz miała być jednak znacznie bardziej ambitnym projektem: Laughlinowi najbardziej zależało na zwróceniu uwagi widzów na problem rasowych uprzedzeń i pożałowania godnej pozycji indiańskiej społeczności w amerykańskim społeczeństwie. Inspirując się prawdziwymi wydarzeniami (sprawa pięciu gwałtów dokonanych przez członków Hell's Angels w 1964 roku w Monterey), naprędce sklecił scenariusz filmu akcji z ważkim przekazem. Nakręcony za skromne pieniądze obraz odniósł niepodziewany sukces, otwierając drogę dla równie ciepło przyjętego sequela, zatytułowanego po prostu "Billy Jack". 


Wzorem ówczesnej krytyki można rzecz jasna zżymać się na ryzykowną wymowę "Straceńców", których szlachetny bohater bierze sprawiedliwość we własne ręce, nie oglądając się na opieszałych przedstawicieli prawa. Dzisiaj jednak, w czasach daleko posuniętej relatywizacji, ów aspekt raczej nikomu już spędzać snu z powiek nie będzie. Wraz z tym zaś, jak zwietrzała kontrowersyjna otoczka, łatwiej dostrzega się wady wykonanej przez autora pracy. Nie ulega wątpliwości, że "Straceńcy" zdążyli się zestarzeć: bawią pewne fabularne naiwności i uproszczenia, szwankuje montaż, a postaci zdają się nadto wymiarowe. 


Jest jednak w tej bajce dla dużych chłopców coś ujmującego: jej przywiązanie do tradycyjnych wartości i ufność w ponadczasowe ideały sprawiają wrażenie prawdziwych. Przed ośmieszeniem broni je zaś formuła krwawej ballady z Dzikiego Zachodu. Jeszcze jeden ostatni sprawiedliwy zdecydował się stanąć w obronie uciśnionych. Uzbrojony w strzelbę i własną dumę wyczyści ten zepsuty świat przynajmniej z kilku szumowin. I jakże mu nie kibicować?

Ocena: ***½


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz