Znoszone prochowce, szkła okularów świadczące o niezliczonych godzinach spędzonych z nosem w aktach, zmęczone twarze, nadwaga - taki oto, daleki od heroicznego ujęcia, obraz agentów MI6 otrzymujemy w najnowszej ekranizacji powieści Johna Le Carré. Reżyser Tomas Alfredson (tak, to ten pan od "Pozwól mi wejść") wybrał drogę skrajnego realizmu i wygrał, zważywszy, że zdaniem większości krytyki jego "Szpieg" to jeden z najlepszych filmów roku 2011.
Głównym bohaterem jest tu emerytowany agent brytyjskiego wywiadu nazwiskiem George Smiley. Ku własnemu zdumieniu otrzymuje on propozycję powrotu do służby w ramach tzw. "misji specjalnej". Jego zadaniem będzie zdemaskowanie działającego w kręgach dowództwa MI6 "kreta" - podwójnego agenta, działającego na rzecz Związku Radzieckiego...
Ostentacyjnie niemodny, nieefektowny i niedzisiejszy film Alfredsona opiera się przede wszystkim na gęstym jak angielska mgła klimacie. Gruboziarniste zdjęcia przywołują szarą rzeczywistość, jakże różną od luksusowych wnętrz domów gry i pokoi w pięciogwiazdkowych hotelach. Nieśpieszne tempo akcji pozwala wyeksponować pozbawione atrakcyjności na miarę Bonda postaci, a tym samym daje pole do popisu aktorom. Przez ekran przewija się śmietanka brytyjskiego kina, pośród której niepodzielnie bryluje Gary Oldman. Styrany życiem, "wypłowiały" rycerz Jej Królewskiej Mości zagrany został przez niego przy maksymalnej oszczędności środków wyrazu, kamera wyłapuje detale, gesty, drobne zmiany na twarzy. Bo w "Szpiegu" liczy się raczej niedopowiedzenie niż walenie widza po oczach drukowanymi literami. Ci, którzy w kinie nie cenią sobie subtelności, przedkładając nad nie fajerwerki, seans spokojnie mogą sobie odpuścić, bowiem i tak zapewne zakończą go grubo przed czasem.
W trakcie oglądania, w ciemnej sali kinowej, nieraz zadawałem sobie pytanie jak w czasach ekspansji 3D i innych chwytów stosowanych przez wielkie wytwórnie, byle tylko przyciągnąć publikę, możliwe jest jeszcze stworzenie produkcji tak staroświeckiej pod praktycznie każdym względem. I to nie na użytek kilku kin studyjnych, ale z udziałem gwiazd i wcale nie aż tak skromnym budżetem. Widać można. Można też wciąż znaleźć wcale pokaźny krąg odbiorców, czego właśnie "Szpieg" dobitnie dowodzi. Podnosząca to na duchu konstatacja, z drugiej jednakże strony nachodzi mnie jeszcze jedna refleksja: skoro można, skoro jest zapotrzebowanie, to dlaczego tego typu kina jest dzisiaj tak mało? Czemu dajemy się robić w przysłowiowego członka i wysłuchiwać nowin o kolejnych "Avatarach" i "Transformerach", które już niebawem wpłyną na ekrany? Odpowiedź jest w zasadzie prosta i doskonale mi znana, a jednak po tego typu sycących spotkaniach z X muzą, jakie mi się przydarzyło w przypadku obrazu Alfredsona, gdzieś tam zawsze w głębi szlag trafia. No bo przecież można, da się...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz