9/28/2019

Rambo: Last Blood (2019)

dir. Adrian Grunberg


Johna spotykamy tam, gdzie rozstaliśmy się z nim 11 lat wcześniej - na rodzinnym ranczu w Arizonie. W tym czasie zdążył wychować swoją siostrzenicę, ustatkował się, okazjonalnie pomaga lokalnej policji jako wolontariusz. Dawne demony jednak nie śpią, wojenne traumy wciąż powracają. Jest w tym wprawdzie pewna stabilizacja, ta jednak runie, kiedy dziewczyna którą przez lata traktował jak córkę, wyruszy do Meksyku na poszukiwania prawdziwego ojca. Rambo będzie musiał jeszcze raz zakasać rękawy i stoczyć krwawy bój z mafiosami zza południowej granicy...


Pamiętam, że po "Johnie Rambo", czyli czwartej części cyklu, pojawiały się różne koncepcje kolejnej odsłony, jedna z nich zakładała nawet, że słynny heros będzie bohaterem fabuły na modłę "Predatora". Wątpliwości czy uda się utrzymać względnie wysoki poziom franczyzy były więc zasadne. "Ostatnia krew" ostatecznie poszła w teoretycznie bezpiecznym kierunku, a jednak kontrowersji nie zabrakło. Większość krytyków jest zgodna: to reakcyjny film, będący ilustracją haseł z kampanii prezydenckiej Trumpa. Niektórzy fani nie mogą z kolei wybaczyć Johnowi, że się ostrzygł na krótko i przybyło mu zmarszczek. Moje zdanie na ten temat? Pieprzyć ich! Prawda jest taka, że Rambo był zawsze "bestią polityczną", postacią wykreowaną za czasów rządów Reagana, a tym samym - podobnie jak większość bohaterów kina akcji tamtego okresu - figurą realizującą republikańskie wytyczne. Jeśli ktoś ma za złe, że 73-letni Stallone nie uczynił z Rambo geja, Murzyna lub vege-hipstera, to jest zwykłym idiotą (mam na myśli termin psychiatryczny, nie potoczne określenie).


Rzecz jasna, w dobie politycznej poprawności, myśl że w Meksyku istnieje handel ludźmi, panuje bieda i ogólnie syf tam jak jasna cholera, jest nie do pomyślenia. Na tym też opiera się krytyka piątej części cyklu o Rambo. I na tego typu narrację się nie zgadzam. Oczywiście, do wielu rzeczy w przypadku filmu Grunberga można się przyczepić. Sekwencja otwierająca (której notabene, amerykańscy widzowie w kinach nie zobaczą) wali po oczach tanim CGI. Montaż i zdjęcia to w dużej mierze poziom filmu straight-to-video (dzisiaj byśmy powiedzieli zapewne straight-to-VOD). Dialogi są nieznośnie deklaratywne, większość postaci wycięta została z kartonu. Ale czy przypadkiem nie było też tak wcześniej? Tu działa przede wszystkim charyzma Stallone'a. Rambo to Stallone, Stallone to Rambo. To dalszy ciąg opowieści o bohaterze, który wymierza sprawiedliwość i obnaża społeczne nierówności od blisko czterech dekad. Tym razem jednak chodzi o sprawy osobiste.


Szczerze mówiąc, nie chcę myśleć o "Ostatniej krwi" jako filmie politycznym, choć z pewnością dla wielu tak jest. Dla mnie (i nie tylko dla mnie) to pożegnanie z jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon kina lat 80. Owszem, nie jest ono w stu procentach udane, a od Grunberga (który może się "poszczycić" dwudziestoletnim doświadczeniem na stanowisku asystenta różnych reżyserów) wolałbym na stanowisku reżysera samego Sly'a. Jeśli jednak jesteś prawdziwym fanem Rambo, to wybaczysz mu wszystko, nawet to że tym razem dał się porządnie sponiewierać. To mocne (tak, jest krwawo i brutalnie, choć nie wychodzi to poza granice mainstreamowego gore, jeśli wiecie co mam na myśli), dosadne kino zemsty z bohaterem przynależącym do innej ery. Ery - tak się składa - do której przynależy również spora część "reakcyjnej", zacofanej publiki. Czego dowodzą wyniki w box office - Rambo bowiem w kinach, na przekór złorzeczeniu recenzentów, radzi sobie wcale nieźle.


9/26/2019

Il grande racket (1976)

dir. Enzo G. Castellari


Zgraja szumowin terroryzuje rzymskich sklepikarzy i restauratorów. Wyłudzają od nich haracze, a niepokornych zmuszają do oddawania „dziesięciny” brutalnymi metodami. Inspektor Nico Palmieri (Fabio Testi) wpada na trop szajki i postanawia ich rozpracować. Jego celem nie są jednak same rzezimieszki z ulicy, a ich wszechpotężny boss... 



Poliziottesco esencjonalne, jeden z najbardziej znanych i zarazem najlepszych okazów nurtu. Naładowany po brzegi akcją i przemocą film-petarda. Już scena otwierająca, z kapitalnym połączeniem muzyki i ujęć w slow-motion robi potężne wrażenie. Potem jest jeszcze lepiej, bo z miejsca zostajemy wrzuceni w centrum wydarzeń. Castellari nie traci czasu na rozlazłe wprowadzenia, bierze z gatunku to, co najlepsze i wsadza do jednego wora. Nie ma tutaj też miejsca na subtelności: bandyci to skończone łajdaki, które gwałcą i plądrują, depczący im po piętach glina jest z kolei ostatnim sprawiedliwym, który jednak niekoniecznie zawsze działa z literą prawa. Schemat ograny, ale dzięki błyskotliwej reżyserii i świetnemu tempu jeszcze raz nabiera rumieńców. 



Można oczywiście zżymać się na pewne uproszczenia czy brak logiki, ale w natłoku atrakcji łatwo przymknąć na to oczy. Castellari kręci bowiem kino akcji, w którym efekt liczy się bardziej, niż ewentualne prawdopodobieństwo. I kreuje świat wywrócony do góry nogami. Rzym to miasto bezprawia, niczym z rasowego westernu, a przestępcy w żywe oczy drwią sobie z wymiaru sprawiedliwości. Bo gdyby prawo działało jak należy, to akcja zapewne zamknęłaby się w pierwszych 20 minutach. Brawurowa jest tutaj kaskaderka (zapierająca dech w piersiach scena, w której Palmieri stacza się ze zbocza w samochodzie), a sekwencje strzelanin to mały majstersztyk montażu, który pozwala sądzić że twórca zapatrzony był w dokonania „Żelaznego Sama”. Co do wspomnianej przemocy, to jest jej tutaj dużo, ale skrętów w rejony gore (jak choćby u Fulciego w „Kontrabandzie”) tutaj nie znajdziemy. Wszystko idealnie wyważone, bez zbędnej minuty, z werwą i lekkością. 



Od strony aktorskiej prym wiedzie rzecz jasna Testi jako jedyny porządny glina w mieście. Ożywia papierową postać Palmieriego, nadaje mu cech ludzkich, dzięki czemu bez reszty kibicujemy jego bohaterowi. No i facet po prostu dobrze wygląda. Drugi plan też jest niczego sobie, ze szczególnym uwzględnieniem ról Vincenta Gardenii („Death Wish”, „Little Shop of Horrors”), Orso Marii Guerriniego („Keoma”), Antonio Marsiny czy Romano Puppo. 




Blisko dwie godziny soczystego, włoskiego kina policyjnego – oto czym jest „The Big Racket”. Dowód na to, że czasem kopiowanie (w tym przypadku mowa oczywiście o amerykańskich wzorcach) może przynieść nad wyraz dobre efekty. Idealny film na start przygody z poliziottesco i zarazem ponadczasowy klasyk.


9/18/2019

Brigade des mœurs (1985)

dir. Max Pécas


W Paryżu dochodzi do brutalnego zabójstwa trzech prostytutek. Gérard (Thierry de Carbonnières), policjant z obyczajówki rozpoczyna śledztwo. Niedługo później giną kolejno policjantka (mała rola Brigitte Lahaie) oraz żona prokuratora. Żądny zemsty Gérard odkrywa, że wszystkie morderstwa są ze sobą powiązane i dokonane zostały przez gang powiązany z mafiozem znanym na ulicach jako „Grek”... 


B-klasowa robota spod ręki Maxa Pécasa, twórcy który w latach 60. i 70. wyrobił sobie markę jako specjalista od kina erotycznego za psie pieniądze. „Brigade des mœurs” (aka „Brigade of Death”) to kino zapatrzone w hollywoodzkie wzorce, ale unurzane przy tym w estetyce obskurnego sleazu. Już otwarcie jest mocne: grupa motocyklistów urządza sobie zawody w strzelanie do transseksualnych dziwek. Zaraz potem widzimy ich zmasakrowane zwłoki leżące na stołach w kostnicy. Po takim wstępie jasnym staje się, że Pécas nie zamierza pozostawiać wiele wyobraźni widza. Filmowane ze zbliżeniami postrzały z broni palnej i brutalne tortury to tutaj norma. Akcja jest więc wartka, choć utkana została z ogranych schematów kina policyjnego. Główny bohater to poczciwy glina, który – widząc bezradność wymiaru sprawiedliwości – postanawia wykończyć bandziorów na własną rękę. Brudny Harry znad Sekwany się znaczy, choć pozbawiony naturalnej charyzmy Clinta Eastwooda. Czy też ujmując dosadniej – nieco bezpłciowy. 


Ogółem rzecz biorąc, aktorstwo - co się tyczy zarówno naszego mściwego, acz mało wyrazistego gliniarza, jak i większości pozostałych odtwórców - nie jest mocną stroną „Brigade”, ale rzecz nadrabia wigorem i kompletnym brakiem poszanowania dla tego, co dzisiaj nazwalibyśmy polityczną poprawnością. Jedną z kluczowych postaci jest tutaj gej-sadysta, który z uśmiechem na ustach znęca się nad kobietami, ubrany przy tym w fetyszystyczne wdzianko rodem z wiadomego baru. Alfonsi, dilerzy, prostytutki, narkomani i szumowiny pospolite... Pécas nie bawi się w subtelności i wali po oczach brudem i zepsuciem – w jego wizji stolica Francji to raj dla wszelkiej maści zwyrodnialców. Gdyby rzecz była zrealizowana bardziej serio, pewnie można by ją postawić obok wczesnych dzieł Gaspara Noé jako dowód na degrengoladę panującą we francuskim społeczeństwie. „Brigade” jednak, oprócz tego że epatuje mocnymi scenami przemocy, zachowuje dosyć frywolny ton, nie trzymając się kurczowo zasad logiki. To kino bardzo ejtisowe zarówno pod względem narracyjnym, jak i stylistyki. Miejscami można odnieść wrażenie, że to jakaś euro-trashowa wersja „Miami Vice”. 


Skłamałbym, gdybym napisał, że „Brigade des mœurs” to film dobry czy pod jakimkolwiek względem wartościowy. Nie, to eksploatacja pełną gębą, wykorzystująca seks i przemoc w formie wabika. Jest też dość niechlujnie zrealizowana: montaż miejscami pozostawia nieco do życzenia, a sama fabuła poprowadzona została w chaotyczny sposób. Choć historia nie należy do specjalnie skomplikowanych, to z początku można się w niej pogubić, bo scenariusz jest pełen dziur i dziwnych przeskoków czasowych (przykład: policjantka która przed momentem uczestniczyła w akcji, nagle znajduje się na ulicy i zostaje zamordowana, podczas gdy wszyscy jej koledzy pojechali z aresztantami na komisariat). 


Na szczęście, zaprawiony w świecie sleazu widz z czasem złapie połamany rytm narracji, by cieszyć się tym, co film istotnie ma do zaoferowania. Bo że dobrze się bawiłem w trakcie seansu ukrywał nie będę. Prawdopodobnie powinienem czuć się z tym źle albo w ramach pokuty zarzucić jakiegoś Kieślowskiego albo innego Zanussiego. Daruję sobie jednak hipokryzję – Pécas solidnie pojechał po bandzie i chwała mu za to. Daleki jestem od twierdzenia, ze to jeden z zapomnianych klasyków eksploatacyjnego szamba, niemniej miłośnicy B-klasowej rozrywki powinny dać mu szansę. A nuż spodobają im się paryskie klimaty i zamarzą o przeprowadzce...


9/13/2019

Hai sbagliato... dovevi uccidermi subito! (1972)

dir. Mario Bianchi


W małym miasteczku gdzieś na Dzikim Zachodzie dochodzi do zuchwałego napadu na bank. Dwójka rabusiów ginie wprawdzie na pustyni od ukąszeń jadowitych węży, ale trzeci ucieka wraz z pieniędzmi. Do mieściny przyjeżdża agent ubezpieczeniowy z Lloyd’s of London, by zbadać sprawę rabunku i odnaleźć sprawcę... 


Spag-western w niekonwencjonalnym wydaniu. Mario Bianchi, podobnie jak w przypadku swego o rok wcześniejszego debiutu „Masked Thief”, pożenił klasyczną końską operę z elementami... giallo. Oprócz obowiązkowych bijatyk i pojedynków mamy więc kryminalną intrygę z zagadką spod znaku „kto zabija?”. „Kill the Poker Player” wyróżnia się również ciekawym sposobem wykańczania ofiar: zabójca korzysta z "usług" węży, które zabijają niewygodne mu osoby. Gadów jest więc w filmie sporo: czasem użyte są prawdziwe, kiedy indziej – ich niemrawe, pluszowe podróbki. Jest więc pewien aspekt, który przypadnie do gustu miłośnikom kuriozalnych rozwiązań technicznych i pokracznych „efektów specjalnych”. 



W całym filmie mocno zresztą odczuwalny jest niski budżet i wynikające zeń ograniczenia, a Bianchi to nie żaden Sergio – brak mu zarówno ręki do aktorów, jak i ucha do dialogów. Komicznie wypadają obowiązkowe „pojedynki na wzrok”, a konkretnie przeciągane w nieskończoność zbliżenia, w trakcie których oczy aktorów latają we wszelkie możliwe strony w celu przekazania miotających postaciami emocji. Mało? Główny bohater przedstawia się jako Jonathan Pinkerton (sic!) i oprócz tego, że jest najszybszym rewolwerowcem, jakiego hiszpańskie plenery widziały, to jeszcze niezły z niego karateka.


Mniejszych oraz większych absurdów mamy więc tutaj sporo, ale przydają one seansowi smaku i uroku. Rzecz ma ponadto fajne, klimatyczne otwarcie, które poniekąd nadaje ton całości. Co bardziej obeznanych maniaków tematu z pewnością ucieszy obecność spag-westowych wyjadaczy: Roberta Woodsa, Franka Brañy i Ivano Staccioliego. Na drugim planie przewija się ponadto Nieves Navarro, fanom klimatów giallo znana pod pseudonimem Susan Scott. Na dokładkę dorzućmy ścieżkę dźwiękową Carlo Saviny (m.in. „Lisa and the Devil”) – całkiem przyjemną, pod warunkiem, że nie przeszkadza Wam odrobina funkowania-jazzowania w westernach. Całościowo: niegroźna ciekawostka dla amatorów włoszczyzny z odrobiną "ekstrawagancji".

9/06/2019

Apache (1954)

dir. Robert Aldrich


Trzeci film w reżyserskiej karierze Roberta Aldricha i zarazem pierwszy w kolorze. Był to także pierwszy western w dorobku twórcy, który na przestrzeni kolejnych dekad spróbuje swych sił w większości gatunków. Przedsięwzięcie zostało zainicjowane przez Burta Lancastera, który był również współproducentem filmu. Za podstawę posłużyła powieść „Broncho Apache” Paula Wellmana, oparta na prawdziwej historii Indianina, który umknął z transportu do rezerwatu na Florydzie i toczył prywatną wojnę z kolonizatorami. 


Zgodnie z ówczesną tradycją, w głównego bohatera wcielił się gwiazdor, który nie miał w sobie grama indiańskiej krwi (mowa oczywiście o Lancasterze). Również pod wieloma innymi względami jest to wytwór swoich czasów, z przepięknymi barwami Technicoloru, ale i rażącymi uproszczeniami i skłonnością do melodramatyzmu. Zwraca jednak uwagę próba „uczłowieczenia” rasy dotąd z reguły przedstawianej w kinie jako dzikusy i bezlitośni mordercy. Owszem, Massai jest żądnym krwi zabójcą, jednak jego postawa umotywowana jest zachłannością białego człowieka, który z kolei sprowadzony zostaje tutaj do tła i pokazany jako prymitywny przybysz, którego żywiołem jest zniszczenie. Nie mogło zabraknąć wątku miłosnego, który dodatkowo nadaje postaci wojownika ludzkie rysy (w postać ukochanej wcieliła się Jean Peters, znana głównie z ról w „Niagarze” i „Pickup on South Street”, w późniejszym okresie żona Howarda Hughesa), ale on akurat przebiega bardzo liniowo, by nie rzec - sztampowo. 


Opowieść płynie żwawo, jest miejsce na wzruszenia i gniew, ale na ostatecznej ocenie kładzie się dokręcony na siłę „happy end”. Zgodnie z książką, bohater w ostatnim akcie zostaje zastrzelony przez polujących na niego białych, jednak ludzie z wytwórni wymogli na Aldrichu nakręcenie alternatywnego zakończenia, w którym Massai porzuca drogę walki i – w domyśle – podporządkowuje się woli najeźdźców w momencie, gdy rodzi mu się dziecko. Jak nietrudno się domyślić, w montażu wykorzystano wersję „pogodną”, która jest skrajnie nieprzekonująca. 


Po latach „Apache” ogląda się więc z delikatną rezerwą, jaka często towarzyszy seansom dawnych hollywoodzkich hitów (film odniósł spory sukces w box office, a Aldrich poszedł za ciosem i jeszcze w tym samym roku ukończył „Vera Cruz”, również z Lancasterem w roli głównej). Oddani miłośnicy klasycznych westernów powodów do narzekania mieć jednak nie powinni: to porządnie opowiedziana historia, która wciąż wciąga i dostarcza emocji, nawet jeśli błękitne oczy Massaia stanowią zgrzyt zwracający uwagę praktycznie w każdej scenie.


9/03/2019

They're Playing with Fire (1984)

dir. Howard Avedis


Jay (Eric Brown) jest typowym amerykańskim nastolatkiem: uczy się pilnie, ma powodzenie wśród dziewczyn. Pewnego dnia, chłopak zostaje zaproszony przez ponętną profesor od filologii angielskiej Diane Stevens (Sybil Danning) na jej luksusowy jacht pod pretekstem dorywczej pracy. Na miejscu jednak, kobieta uwodzi swego studenta, a następnie – wykorzystuje swoją przewagę, aby nakłonić go do wykonania pewnego ryzykownego zadania...



„They’re Playing with Fire” to luźny remake grindhouse’owego klasyka „The Teacher” z 1974 roku. W obu przypadkach za kamerą stanął Howard Avedis, który tutaj - równo dekadę później - powrócił do tematu, tworząc „podrasowaną” wersję swej drugiej w karierze fabuły. Zamiast Angel Tompkins mamy hojnie obdarzoną przez naturę Sybil Danning, a w jej „ofiarę” wciela się Eric Brown, którego zaledwie trzy lata wcześniej w podobnych okolicznościach uwodziła Sylvia Kristel w „Private Lessons”. 



Pod względem fabularnym, obraz stanowi ekscentryczną hybrydę gatunkową, łączącą infantylną komedię erotyczną z kinem noir i... slasherem. Klasyczny motyw coming-of-age spod znaku „Absolwenta” Mike’a Nicholsa, gładko przechodzi w punkt wyjścia rodem z „Podwójnego ubezpieczenia” Billy’ego Wildera, by z czasem skręcić w kierunku giallo/slashera. Połączenie to nie wypada bynajmniej wiarygodnie: mamy tu mnóstwo zgrzytów i dysonansów, a niektóre zwroty akcji są po prostu – nie owijając w bawełnę - debilne. Dość powiedzieć, że gdzieś w połowie nierozważna nastolatka zostaje pobita na śmierć kijem baseballowym przez faceta w przebraniu... Świętego Mikołaja. Jest to zarazem pierwszy raz, kiedy w filmie zasugerowane zostaje, że akcja rozgrywa się gdzieś w okresie świątecznym. Wątek ów – pomijając choinkę pojawiającą się gdzieś w tle – nie zostaje później rozwinięty, z czego należy wnioskować, że taka po prostu była chwilowa fanaberia twórcy. 



Sama kwestia tożsamości tajemniczego mordercy to zresztą typowy twist „od czapy”, ale gdy już wsiąkniemy w ten dziwaczny rozgardiasz i przyjmiemy, że logika jest przereklamowana, to można liczyć na całkiem udany seans. Danning rozbiera się już w ósmej minucie filmu, a i później nie skąpi widoku swoich wdzięków. Sceny zabójstw nie są zbyt liczne, ale za to całkiem krwawe i dosadne. Aktorzy grają „po łebkach”, zupełnie jakby nie za bardzo wiedzieli, jak wypowiadać idiotyczne kwestie, które powkładano w usta ich postaci. Tworzy to relaksujący, komiczny efekt, który docenią amatorzy kina „umiarkowanie złego”. Plus iście "bondowska" piosenka tytułowa, która pasuje do całości jak pięść do nerki. A ujmując krócej: „Ryzykowny interes”, „Cicha noc, śmierci noc”, „Żar ciała” i „Porky’s” – a gdyby tak dostać wszystkie te tytuły w pakiecie za jednego dolca? Ja w to wchodzę...