dir. Erwin C. Dietrich
Ot, cała fabuła. Towarzyszymy naszej niewyżytej nimfomance, gdy zza okien prowadzonej przez szofera-karatekę (sic!) limuzyny wypatruje kolejnej zdobyczy. Ktoś powie: na podrzędnego pornosa z pewnością wystarczy. Ale „Rolls-Royce Baby” to coś znacznie więcej niż zwykłe porno. Jeśli już, to rzecz balansuje na styku soft- i harcore’owej pornografii: seksu i golizny jest tu co niemiara, wcielająca się w tytułową bohaterkę Romay paraduje nieustannie w negliżu, a i na dosłownie ukazaną scenę fellatio w jej wydaniu miejsce się znalazło. W tym miejscu Dietrich wyznacza jednak granicę.
Wbrew pozorom rzecz zrealizowana jest bowiem ze smakiem, a ubóstwo fabuły wynagradza poziomem realizacji. To nie jakiś obskurny seksploatacyjny śmieć, ale erotyk pełna gębą, okraszony wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową od Waltera Baumgartera (szkoda jedynie, że na dłuższą metę jest ona monotonna) i kładący duży nacisk na stronę wizualną. Dietrich z lubością komponuje stylowe, eksponujące przepych kadry. Celebruje piękno kobiecego ciała, jakby chciał powiedzieć „patrz, ale nie dotykaj”. Gdyby ubrać te wycyzelowane fotosy w jakąś zgrabną treść, to śmiałbym może pokusić się nawet o porównanie względem Borowczyka. Tam jednak, gdzie twórca „Opowieści niemoralnych” sięgnąłby po surrealizm lub wymiar poetycki, tam niemiecki reżyser i producent woli prezentować zbliżenia na wygolone krocze swej gwiazdy. Trudno mu się dziwić, bo Romay w swych młodych latach mogła się poszczycić nie lada figurą i – co nie mniej istotne – nie miała oporów z prezentowaniem jej w pełnej krasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz