Fred (Christopher Lambert) jest drobnym oszustem. Udaje mu się dostać na przyjęcie w posiadłości pewnego wpływowego biznesmena, gdzie poznaje jego piękną żonę Hélénę (Isabelle Adjani). Choć zauroczony jej aparycją, nie waha się jednocześnie przed włamaniem do ukrytego sejfu i kradzieżą niezwykle istotnych dokumentów należących do pana domu. Salwując się ucieczką po tym włamie, chłopak znajduje schronienie w paryskim metrze, gdzie poznaje grupę podobnych sobie outsiderów i wyrzutków. Tymczasem siepacze milionera depczą mu po piętach, a on sam, niezrażony niebezpieczeństwem, flirtuje z Héléną...
Drugi film fabularny w karierze Luca Bessona to duży skok naprzód w stosunku do debiutanckiego „Le dernier combat”, post-apokaliptycznego kina z pogranicza eksperymentu. Skok zwłaszcza pod względem możliwości realizacyjnych, dynamiki obrazu, wypracowywania własnych sposobów narracji. Co się bowiem tyczy samej historii, rzecz jest przede wszystkim wciąż jeszcze sztubackim hołdem reżysera dla szeregu inspirujących go twórców i klasycznych dzieł X muzy. Mocno roztrzepanym, chaotycznym i niekonsekwentnym. Besson odwołuje się tutaj m.in. do takich tytułów, jak „Do utraty tchu” Godarda, "Francuski łącznik” Friedkina czy "Diva" Beineixa. Fabuła wydaje się być zlepkiem pomysłów, lichym pretekstem dla szansy zaprezentowania możliwości początkującego twórcy. Miejscami jest więc efekciarsko, a humor bywa drętwy niczym w teatrzyku szkolnym.
Największy grzech omawianej pozycji to brak konkretnego kursu: niby po trosze łotrzykowska komedia, ale z nieoczekiwanie sentymentalnymi wybiegami, szczyptą dezynwoltury rodem z science-fiction i okazjonalnymi akcentami musicalowymi. Niekoherentną całość ratuje sprawnie podtrzymywane, szybkie tempo narracji oraz dobrze dobrana obsada aktorska. Lambert i Adjani tworzą wdzięczny duet kochanków, choć trudno się oprzeć wrażeniu, że chemia pomiędzy nimi nie jest szczególnie wyraźna. Na drugim planie przewija się plejada sprawdzonych wyrobników francuskiej kinematografii (m.in. Jean-Hugues Anglade, Michel Galabru), pośród których znajdziemy wówczas jeszcze szerzej nieznanego Jeana Reno w roli mrukliwego perkusisty.
„Subway” to przyjemne, momentami błyskotliwe kino, które urzeka wizualnym stylem i niewymuszoną lekkością. Widać tu wyraźnie przebłyski talentu Bessona do inscenizowania wystawnych, energetycznych widowisk. Tak samo jak dostrzec można, niestety, skłonność do taniej bufonady i bezrefleksyjnego małpowania hollywoodzkich wzorców. Wybuchowy początek, choć teoretycznie imponujący, przywodzi jednocześnie na myśl czasy, gdy twórca „Léona” przestał na poważnie traktować zawód reżysera i zamarzył sobie być francuskim Spielbergiem, nadzorując powstawanie kręconych taśmowo szmir w rodzaju kolejnych części „Taxi” czy „13 Dzielnicy”.
Jak się okazuje, wiele można wyczytać już z wczesnych prób wypracowania własnego charakteru pisma. Zapewne znacznie więcej, aniżeli z dojrzalszych dokonań. „Subway” to rozkoszna i zgoła bezcelowa jazda, opatrzona fajnym soundtrackiem Erica Serry, stylowa, miła w odbiorze, ale… No właśnie, to po prostu ten typ kina, w którym lubują się Francuzi: błahego, opartego na zleżałym dowcipie i robieniu głupich min. Trochę romantycznego, a trochę „z dystansem”. Letniego w sumie i pozbawionego większych ambicji.
Jean Rollin wchodzi w skład ścisłego panteonu kultowych twórców eurotrashu, ale – podobnie jak jego niestrudzony kolega "po sąsiedztwie", Jesús Franco – budzi dość skrajne reakcje. Opinie na temat jego twórczości z reguły wahają się od uwielbienia po zdecydowaną niechęć. Dla jednych mistrz kreowanego niskim nakładem gotyckiego klimatu, dla innych – pretensjonalny nudziarz. Nie ulega jednak wątpliwości, że każdy, kto interesuje się stylowo podanym kinem grozy z sowitą porcją erotyki, ten z dorobkiem Francuza winien się zapoznać.
W „Fascination”, jednym z najbardziej znanych dokonań Rollina, podążamy śladem rabusia, który musi salwować się ucieczką przed bandą bezlitosnych bandziorów, których wykiwał na łup. Złodziej znajduje schronienie w położonym na odludziu zamku, zamieszkanym przez dwie młode niewiasty. Przybysz terroryzuje je przy użyciu broni, jednak dziewczęta nie wydają się być specjalnie przejęte jego obecnością. Otwarcie powtarzają, że wieczorem czeka ich wizyta grupy ważnych gości, którzy nie powinni zastać na miejscu nieproszonego osobnika…
Twórca „La Morte Vivante” od pierwszych scen skupia się na kreowaniu gęstej atmosfery, która zdaje się być dla niego nierzadko ważniejsza od logiki wydarzeń, a już na pewno od tempa akcji. Zachowanie postaci bywa irracjonalne, dzieje się – przynajmniej z wierzchu – niewiele. Ale to właśnie ta gotycka aura liczy się w największym stopniu. To gustowny i finezyjny horror nastroju, który potrafi - jakby od niechcenia - wpędzić widza w lekką konsternację. Ci bowiem, którzy spodziewaliby się szablonowego wampirycznego sztafażu, poczują się zaskoczeni. Powiedzmy, że finałowe "odsłonięcie kart" wznosi tematykę wampiryzmu na zupełnie inny "level". Przyznam, że bardzo mi takie rozwiązanie odpowiada.
Kolejną kwestia jest erotyzm, który wręcz kipi z ekranu. Rollin wybrał urodziwe aktorki i – swoim zwyczajem - skwapliwie skorzystał z tego atutu. Powracają, jakże chętnie eksponowane przez reżysera na przestrzeni lat, ulubione lesbijskie wątki. Wcielające się w parę urodziwych kochanek Brigitte Lahaie i Franca Maï chętnie pozbywają się krępujących ruchy ubrań, skutecznie podgrzewając temperaturę opowieści. Dla filigranowej Maï był to ekranowy debiut, po którym bynajmniej nie rozpoczęła wielkiej kariery, nad czym - patrząc na jej figurę - należałoby ubolewać. Lahaie, wówczas wciąż jedna z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd francuskiej branży porno, współpracowała już wcześniej z Rollinem przy okazji „Vibrations Sensuelles” oraz „Les Raisins de la Mort”. To właśnie na planie pierwszego z wymienionych filmów, reżyser dostrzegł u aktorki potencjał, który zdecydował się wykorzystać w „normalnym” kinie. Lahaie zaliczyła następnie transfer do mainstreamu, choć po upływie lat wciąż najbardziej kojarzona jest z produkcjami dla dorosłych.
Tak jak w wielu innych filmach twórcy, „Fascination” przykuwa uwagę zarówno pięknymi kobiecymi ciałami, jak i obrazem. Znów odzywa się dusza stylisty, który dla konkretnych scen gotów jest zstąpić w odmęty surrealizmu. W szczególności w pamięć zapada ikoniczna scena z kosą na moście – jej oniryczny charakter nadaje się do wielokrotnego smakowania i nie ma sobie wielu równych w ówczesnym kinie gatunkowym. Świetny jest także enigmatyczny prolog w masarni, który pobudza apetyt na perwersyjną opowiastkę z pogranicza koszmarnego snu i jawy. No i ten finał! Znów na moście, w świetle księżyca - Rollin jeszcze raz udowadnia, że pomimo braku sprawnej ręki do scenariuszy, znajdował się w czołówce twórców "myślących obrazami".
A więc klimat, klimat i jeszcze raz klimat. No i cycki. Ale gustownie opakowane, w arthouse-owej manierze, a nie w wulgarnym eksploatacyjnym sosie. To naprawdę eleganckie (sic!), wciągające i pod wieloma względami frapujące kino. Jako sensualna makabreska, która odwołuje się przede wszystkim do podświadomości i pierwotnych lęków, rzecz kupiła mnie bez reszty. Jestem w stanie nawet wybaczyć, że rzezimieszki w swych szalach i głupich nakryciach głowy przypominają raczej przedstawicieli francuskiego ruchu oporu z „'Allo 'Allo!”, aniżeli groźnych gangsterów. A że gore brak? Cóż, wszystkiego mieć nie można… Ocena: *****
Desiree żyje na bagnach Luizjany i trudni się kłusownictwem. Atrakcyjna dziewczyna wpada w zasadzkę zorganizowaną przez Billy'ego, syna miejscowego szeryfa oraz jego kumpla Bena. Udaje jej się ich przechytrzyć, jednak dochodzi do wypadku, w którym ginie drugi z chłopaków. Spanikowany Billy donosi ojcu, że za śmierć jego kolegi odpowiedzialna jest - tak naprawdę niewinna - Desiree. Rozpoczyna się polowanie na dziewczynę...
Wulgarne typy na tropie samotnej łowczyni, czyli hicksploitation pełną gębą. W momencie premiery film wywołał nieco kontrowersji, głównie za sprawą całkiem sugestywnie sportretowanej, demonicznej strony południowo-wschodniego wybrzeża Stanów. Duet reżyserski robi dobry użytek z miejsca akcji: znajdujemy się na zapomnianym przez Boga zadupiu, gdzie degeneracja tubylczych genów trwa od wielu pokoleń. To obleśne rednecki, które ślinią się na widok każdej pary zgrabnych nóg i mają wyraźne problemy z trzymaniem swej chuci na wodzy. Ten nierówny, zdawałoby się, pojedynek: grupa uzbrojonych, jurnych facetów kontra zdana na siebie niewiasta, zgodnie z prawidłami konwencji, wcale nie będzie miał tak oczywistego przebiegu. Bohaterka bowiem zna bagna jak własną kieszeń i zdecydowanie przewyższa wroga pod względem sprytu.
"'Gator Bait" posiada pewne cechy nurtu rape and revenge, brak w nim jednak tego podstawowego czynnika, jakim jest właśnie... gwałt. Cała reszta się zgadza: idzie o wendetę i zabawę w kotka i myszkę. Nie jest to jakoś błyskotliwie zrealizowane, nie okłamujmy się jednak: to przecież grindhouse. Aktorstwo nie powala, ale poza kilkoma wpadkami (scena "rozpaczy" w wydaniu Sama Gilmana!), nie jest źle. Wcielająca się w główną rolę (ponoć postać była specjalnie pisana z myślą o jej osobie) Claudia Jennings cztery lata wcześniej wybrana została Playmate roku magazynu Playboy. Posągowa piękność zdaje się kompletnie nie pasować do tej scenerii: zawsze zadbana, z nienaganną fryzurą, wygląda jakby wyszła przed momentem z sesji fotograficznej. Niemniej - całkiem nieoczekiwanie - modelka sprawdza się w powierzonym jej zadaniu. Może rzecz w tym, że nie ma zbyt licznych linii dialogowych, a kiedy już się odezwie, to posługuje się łamaną angielszczyzną, mającą za zadanie imitować dialekt Cajunów. Grunt jednak, że świetnie wygląda w skąpym, dżinsowym wdzianku. No i do twarzy jej ze strzelbą.
Nie gra aktorska, zdjęcia czy montaż. Zasadniczy mankament omawianej pozycji jest taki, że jako kino zemsty nie dostarcza odpowiedniej dozy satysfakcji. Temperatura rozgrywki jest raczej letnia, twórcom nie udało się wycisnąć dramatyzmu z fragmentów, które teoretycznie posiadają pewien potencjał. Choć więc konflikt narasta stopniowo, to napięcia wiele w tym nie ma. Szkoda, bowiem scenariusz obiecuje więcej, niż udało się z tematu wykrzesać. Pozostaje głównie atmosfera "południowej gościnności" - kto lubi tego typu klimaty, powinien sięgnąć. Mimo wszystko, mamy tutaj do czynienia z istotnym przedstawicielem eksploatacyjnego szlamu, który wcale nie zestarzał się tak bardzo, jak można by sądzić. Ocena: ***
Zacznijmy może od tego, że „Surf II” to kontynuacja filmu, który… nigdy nie powstał. Ot, taki psikus ze strony twórców (po latach, podobny zabieg zastosują autorzy serii „ThanksKilling”, płynnie przeskakując z części pierwszej, do trzeciej). Zresztą, początkowo obraz był wyświetlany pod jeszcze bardziej absurdalnym tytułem „Surf II: The End of the Trilogy”. Wywrotowa strategia w duchu anarchicznego humoru. Całe przedsięwzięcie pomyślane zostało jako parodia klasycznych beach party movies z lat 60. Ujmując w skrócie: dziewczęta w bikini, uganiający się za nimi opaleni (i upaleni) blondyni, plaża, słońce, ocean. I głupawy, często żenujący dowcip…
Wszystko zaczyna się od złowieszczego prologu, z którego dowiadujemy się, że w „starych, dobrych czasach” wszystko było piękne i proste. Surfing rządził kalifornijskimi plażami, a zabawa trwała w najlepsze. Trwało to do momentu pojawienia się Menlo Schwartzera (Eddie Deezen), zakompleksionego szkolnego geniusza, który postanowił zemścić się na znienawidzonych surferach i wymyślił… Buzzz Colę. Napój ten przemienia nastolatki w bezmyślne zombie i cieszy się niezmierną popularnością. Teraz wszystko w rękach garstki śmiałków, którzy muszą powstrzymać młodzież z Venice Beach od stoczenia się w otchłań nihilizmu i gnuśności...
Reżyser Randall M. Badat wpadł na pomysł fabularny w trakcie rekonwalescencji po wypadku na desce surfingowej. Traktowany silnymi lekami przeciwbólowymi na receptę, stworzył koncept prześmiewczej komedii, która w krzywym zwierciadle ukazywałaby ówczesne środowiska plażowych imprezowiczów, zdominowane przez grupki agresywnych punków, wypierających dawny, "zdrowy styl życia" ujeżdżaczy fal. Ponoć, gdy Badat pokazał gotowy scenariusz swojemu agentowi, ten miał stwierdzić, że to „najgorsze gówno, z jakim się zetknął”. Niezrażony tą druzgocącą opinią, młody twórca znalazł w końcu wsparcie producentów gotowych wyasygnować fundusze na film. Nakręcony w niespełna miesiąc obraz, zadebiutował na ekranach w styczniu 1984 roku i – jak nietrudno się domyśleć – został przez krytykę zmieszany z błotem.
No bo tak po prawdzie, „Surf II” istotnie jest… gówniane. Chaotyczna fabuła nie ma większego sensu, śmiesznych gagów brak, aktorstwo do dupy, a i realizacja pozostawia wiele do życzenia. Jeszcze jedna koszmarna amerykańska komedia „dla kretynów”. Dodajmy: która odniosła umiarkowany sukces w box office i na przestrzeni lat dorobiła się statusu kultowego koszmarka. Bo potencjał na campowy midnite flick z pewnością tutaj jest: mamy wszystkożerne zombie, parę scenek o obrzydliwym wydźwięku (zawody w jedzeniu zgniłych wodorostów i śniętych ryb), szalonego naukowca, trochę gołych cycków i fajny soundtrack, łączący post-punkowe klimaty z surf rockiem.
I choć w trakcie seansu nie pokładałem się ze śmiechu, to muszę przyznać, że na nudę tez nie narzekałem. Na brak atrakcji nie można narzekać, dzieje się sporo, z reguły w purnonsensowych oparach. Wszyscy zdają się być niespełna rozumu (w wolnym tłumaczeniu: albo idioci, albo nie do końca nieszkodliwi dziwacy), toteż najbardziej pokręcone sytuacje są tutaj na porządku dziennym. Nie brak też oryginalnych rozwiązań, na które mógł wpaść jedynie debiutant. Giną one wprawdzie z reguły w realizatorskim zamęcie, ale jest w też w tym szaleństwie metoda, jako że ta głupawka posiada tendencję do udzielania się widzowi. Mówiąc krótko: "Surf II" ma spory potencjał rycia bani niezaawansowanym graczom. Tutaj najważniejszy jest brak zasad i ejtisowy feeling beztroskiej zabawy. Patrząc zaś na młodego Erica Stolza i jego kumpla mamy wrażenie, że bez trudu dogadaliby się z Beavisem i Butt-headem. Jeśli lubicie takie odmóżdżające szarże, to rzecz jest zdecydowanie warta polecenia. W przeciwnym razie: trzymajcie się z daleka! Ocena: ***
W połowie lat 70. Umberto Lenzi otrzymał ofertę zrealizowania filmu szpiegowskiego pod tytułem „Roma ha un segreto”. Po przeczytaniu scenariusza, rozczarowany reżyser odrzucił go i w zamian zaproponował producentom stworzenie obrazu, który... skupiałby się na rosnącej fali przemocy na ulicach włoskiej stolicy i tym samym, wpisywałby się w ramy niezwykle wówczas popularnego poliziottesco. Sponsorzy przystali na pomysł, wyczuwając okazję zarobienia na nośnym temacie. Do przedsięwzięcia zaangażowano nową gwiazdę gatunku, Maurizio Merliego i – zgodnie z tradycją Włochów – błyskawicznie przystąpiono do zdjęć.
Jak w przypadku wielu innych przedstawicieli tej konkretnej konwencji, bohaterem jest twardy, stosujący brutalne metody glina, który w pojedynkę musi zwalczać wszelkiej maści kryminalistów. Czasem są to małe płotki, kiedy indziej – żarłoczne i pozbawione sumienia rekiny. Takie jak garbus Vincenzo Moretto, podła i zdradziecka gnida, która wciąż wymyka się naszemu nieustraszonemu policjantowi z rąk…
Ciężko w tym przypadku rozpisywać się na temat fabuły, gdyż jest ona zdecydowanie uboga, a tam gdzie intryga traci impet, powtykano „poboczne” przygody komisarza Tanziego. A to syn bogacza zgwałci brutalnie młodą dziewczynę, a to wyrostki wyrwą kobiecie na ulicy torebkę, a to trzeba skopać dupsko jakiemuś handlarzowi narkotyków. Dzięki temu, że akcja jest taka "rozkojarzona", udaje się zachować dobre tempo, a wątek główny zyskuje przede wszystkim za sprawą zatrudnienia do postaci kalekiego zbira Tomasa Miliana, niezawodnego w przypadku odgrywania wyzutych z moralności szubrawców. Jego rola tutaj pod wieloma względami przywodzi na myśl pamiętny występ we wcześniejszym poliziottesco Lenziego, „Almost Human”, gdzie Milian również wcielał się w odpychającego reprezentanta królestwa gadów.
Reżyser świadomie zresztą nawiązuje do swego hitu sprzed dwóch lat, choćby w scenie napadu na kochanków w samochodzie. Porównywać jednak obu tytułów nie ma zbytnio sensu: „Rome Armed to the Teeth” to policyjne kino akcji w typie trylogii o inspektorze Bettim („Roma violenta”, „Napoli violenta”, „Italia a mano armata”): mocno niezdyscyplinowane, w wielu momentach zdecydowanie naciągane. Dość powiedzieć, że Tanzi to chojrak który przestępców pierze równo po gębach, nie oglądając się na zasady, jakimi powinien kierować się funkcjonariusz policji. Ma też niesamowite „szczęście”: gdziekolwiek się pojawi, tam właśnie dokonywane jest jakieś przestępstwo, więc może błyskawicznie (i z reguły skutecznie) zareagować. Przełożeni bezradnie rozkładają ręce, ale co mają robić: facet przecież ma misję! Jeszcze jeden Brudny Harry, choć miejscami można odnieść wrażenie, że to nie człowiek z krwi i kości, a Kal-El w przebraniu.
Koniec jednak ze złośliwościami: kto klimaty poliziottesco lubi, ten nie powinien czuć się zawiedziony, bo na ekranie dzieje się sporo, a poziom realizacyjny nie nastręcza większych powodów do narzekania. Owszem, Merli to straszne drewno, a jego wachlarz środków ekspresji ogranicza się do dwóch min (skupiony i wkurzony), ale na drugiej szali mamy przecież świetnego Miliana, a na dalszym planie: kilka znajomych twarzy z włoskiego podwórka (Ivan Rassimov, Giampiero Albertini). Poza tym: pościgi, strzelaniny, napady na banki i te, no wiecie..., seks i przemoc. Wszystko w odpowiednich dawkach. Ocena: ***½
Po sukcesie debiutanckiego "Hard Times" z Charlesem Bronsonem, Walter Hill wspólnie z producentem Lawrence Gordonem (który później dostarczy nam takie hity, jak "Szklana pułapka" czy "Predator") wpadli na pomysł zrealizowania filmu o bandziorze za kierownicą. Wiecie, coś w stylu klasycznych hitów ze Steve'm McQueenem. Hill, który pracował zarówno przy "Bullicie", jak i "Ucieczce gangstera" (odpowiednio: jako asystent reżysera i scenarzysta), próbował namówić gwiazdora do współpracy, ten odmówił jednak, twierdząc, że nie jest zainteresowany kolejnym filmem opierającym się głównie na pościgach samochodowych. Ostatecznie, wybór padł na Ryana O'Neala, aktora kojarzonego wówczas przede wszystkim z repertuarem komediowym, ewentualnie z występem w ponadczasowym romansidle "Love Story". Do roli głównego antagonisty, pierwotnie planowano zatrudnić Roberta Mitchuma, jednak i on nie był specjalnie zainteresowany. Zamiast niego, w postać stróża prawa wcielił się Bruce Dern. Pierwszoplanowa postać kobieca przypadła w udziale importowanej z Francji, młodziutkiej, acz dysponującej już na tym etapie sporym doświadczeniem, Isabelle Adjani.
Tytułowy "kierowca" to specjalista do wynajęcia. Zgłaszają się doń rabusie, pragnący wykorzystać jego niepospolite umiejętności za kółkiem. Facet jest profesjonalistą w każdym calu: małomówny, niezawodny, ale też wybredny - wyczuwa zbędne ryzyko na kilometr i doskonale wie, kiedy odmówić współpracy. Parol usiłuje zagiąć nań zawzięty glina, który posadzenie za kratkami "szofera kryminalistów" stawia za swój cel nadrzędny. Policjant nie zawaha się nawet złamać prawa, aby dopiąć swego i obmyśla plan "wrobienia" mistrza kierownicy...
Postaci u Hilla pomyślane zostały jako archetypiczne figury: celowo nie poznajemy ich imion, w napisach pojawiają się jako "Kierowca", "Detektyw", "Gracz", "Łącznik". "The Driver" ma być więc uniwersalnym ekstraktem konwencji, miejscami do bólu lapidarnym, zupełnie jakby twórca pragnął odsączyć wszystko co zbędne i na bazie tego, co pozostanie, stworzyć coś w rodzaju ultimate crime story. Naturalnie, reżyser nie mógł nie odwołać się przy okazji do noirowych korzeni, jednocześnie tęsknie spoglądając w kierunku francuskich pogrobowców nurtu, z kanonicznym "Samurajem" Melville'a na czele. Persona bohatera została więc skrojona według żelaznej reguły: to twardziel, ale z zasadami. Nie gada na próżno, kalkuluje na zimno, jest stuprocentowo zdyscyplinowany, a spojrzenie jego oczu zmrozi krew w żyłach każdego recydywisty. To samotnik z wyboru, postać-enigma, choć przecież doskonale znajoma. Na drugim biegunie, dla kontrastu, dostajemy wygadanego "psa", którego bardziej od egzekwowania sprawiedliwości interesuje jego prywatna rozgrywka. Ciężko go polubić, bo w gruncie rzeczy to taki sam męt jak ścigani przez niego bandyci, tyle że wyposażony w odznakę. No i nie można mu odmówić charyzmy - Dern to przecież wyśmienity aktor charakterystyczny, ustawicznie spychany na drugi plan, gdzie jednak pozostaje bezkonkurencyjny. Jest też "ona", równie wycofana jak nasz protagonista, zagadkowa, pod pięknymi rysami twarzy skrywająca lata upokorzeń i walki o przetrwanie.
Klasyczny zestaw, klasyczne dekoracje, ale Hillowi udaje się zrealizować odgórne założenia: jego dzieło sprawia wrażenie ascetycznego, nakierowanego na kontemplację wycyzelowanych gatunkowych klisz. Po trosze przykład "przerostu formy nad treścią", ale w jakżeż wybornym stylu ta "forma" została utrzymana! Znajdujemy się w strefie cienia, gdzie nie ma zła i dobra, prawa i zbrodni, istnieją tylko drobne niuanse. Powściągliwy ton znika tylko przy okazji, świetnie zrealizowanych, sekwencji pościgów, które stanowią clou programu. Błyskotliwe, uciekające od porównań ze sławetnymi poprzednikami, czasem przyjmują zupełnie nieoczekiwaną formę, jak choćby w przypadku sceny demolowania Mercedesa w podziemnym garażu. Sama historia, choć teoretycznie stereotypowa, zręcznie pogrywa z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami widza. Spodziewany wątek miłosny nigdy nie zostaje rozwinięty, wybuchy przemocy są nagłe i szybkie, a pojedynek na linii ścigany-tropiciel zakłada wymianę ról w zależności od bieżącego ustawienia sił.
Jak w przypadku większości nieprzemijających klasyków, "The Driver" w momencie premiery nie miał zbyt dobrej prasy. Większość krytyków odebrała obraz jako pozbawioną polotu imitację czarnego kina. Wyniki kasowe również rozczarowywały, co zapewne wiązało się z faktem, iż nikt za bardzo nie wiedział od której strony rzecz ugryźć. Zbyt powolny jak na typowe kino akcji, a zarazem hołubiący B-klasowe wzorce, co nie przystawało poważnemu filmu artystycznemu. Rehabilitacja nadeszła dopiero wraz z upływem lat, a o wpływie obrazu Hilla na rozwój gatunku świadczą dokonania filmowców tej miary, co Michael Mann, Quentin Tarantino czy Nicolas Winding Refn. Ten pierwszy, realizując swój kinowy debiut, "Złodzieja" z Jamesem Caanem, bez cienia wątpliwości zaciągał dług właśnie u zdyscyplinowanego, formalnie wyszlifowanego "Kierowcy". Z kolei refnowski "Drive" to już bardzo świadomy, wręcz ostentacyjny hołd dla omawianej pozycji, zarówno w warstwie fabularnej, jak i stylistycznej. A Tarantino? Pomijając poukrywane tu i ówdzie w jego filmografii cytaty, wystarczy wspomnieć, że Mr. Q określił kultowy obraz Hilla jako "one of the coolest movies of all time". Coś w tym jest... Ocena: *****
Lia (Gloria Guida) i Tina (Lilli Carati) poznają się na plaży podczas wakacji. Dziewczyny szybko znajdują wspólny język i decydują się na podróż autostopem do Rzymu. Są młode, wyzwolone, głodne rozrywek i jak stwierdza jedna z nich: "gorące oraz wkurzone". Dotarłszy do włoskiej stolicy, dziewczęta dołączają do hipisowskiej komuny. Choć życie w niej dalekie jest od ich pierwotnych wyobrażeń, bynajmniej nie zamierzają zaprzestawać czerpania pełnymi garściami z życia. Ich bezpruderyjne podejście w końcu doprowadzi jednak do tragedii...
Być młodym to mieć możliwość popełniania głupstw, bawić się beztrosko i nie ponosić ceny za swe poczynania. Zwłaszcza jak ma się te dwadzieścia lat, wszystko wygląda różowo: wolno nam znacznie więcej niż - powiedzmy - trzy lata wcześniej, bo już jesteśmy pełnoletni, bo wiemy swoje, bo "mogą nam naskoczyć i tak dalej, a jednocześnie okres ponurych obowiązków i rutyny wciąż jeszcze hen przed nami. Na takim założeniu opiera się z grubsza rzecz biorąc obraz Fernando Di Leo. Obserwujemy życie dwóch urodziwych i świadomych swoich atutów panienek, które lubią seks i dobrą zabawę. Na pierwszy rzut oka, "Avere vent'anni" to kolejna, niezbyt subtelna komedia erotyczna. Ot, jedna z wielu, w których wystąpiła w latach 70. Gloria Guida, wówczas niekwestionowana królowa gatunku. Sporo tutaj golizny, czerstwych linii dialogowych i humoru nie pierwszej już świeżości. Na ścieżce dźwiękowej pobrzmiewa radosne Italo disco, w rytm którego nasze bohaterki kradną jedzenie w sklepach, dorywczo sprzedają periodyki napalonym profesorom i ustawicznie szukają okazji by wylądować z kimś w łóżku. Gdzieś tam w tle mamy delikatnie zarysowany komentarz społeczny: trochę na temat opresyjnego systemu, trochę o różnicach pokoleniowych i o dogorywającej kontrkulturze, zawsze jednak w lekkim, zgoła pogodnym tonie.
A potem przychodzi finał, który wywraca wszystko do góry nogami. Szokujące zakończenie to już eksploatacja pełną parą: mizoginistyczna, brudna, podła. Jest w tym szaleństwie jednak metoda, gdyż Di Leo zdaje się mówić co nieco na temat emancypacji i, wciąż hulającej w najlepsze, pogardy wobec kobiet. Zwłaszcza takich, które chciałyby na równi z mężczyznami korzystać z dobrodziejstw swej cielesności. Lia i Tina, choć - jak same podkreślają - napalone, nie są żadnymi dziwkami, one jedynie domagają się swojego prawa do przyjemności, na swoich warunkach i bez hipokryzji. Sceny końcowe dowodzą jednak, że - mimo tzw. rewolucji seksualnej - niewiele się zmieniło w postrzeganiu płci pięknej przez mężczyzn. Kobieta to wciąż kawał mięsa, bez wolnej woli i prawa głosu.
"Avere vent'anni" aka "To Be Twenty" za sprawą tej konkretnej, bulwersującej sekwencji (celowo nie piszę, co zostało w nich zawarte) pozostaje prawdopodobnie najbardziej znanym dokonaniem Fernando Di Leo, który we włoskim kinie gatunkowym siedział przecież dobre dwie dekady. Fani włoszczyzny będą zapewne kojarzyć jego giallo z Klausem Kinskim "Slaughter Hotel" (1971) czy poliziottesco "Milano calibro 9" (1972), co nie zmienia faktu, że żaden z tych obrazów nie budzi takich głębokich emocji, jak tytuł tutaj omawiany. Może rzecz w tym, że przez grubo ponad godzinę zżywamy się z dwiema niekoniecznie błyskotliwymi, ale budzącymi sympatię pięknościami, po to, by potem, bez żadnego uprzedzenia, dostać obuchem w głowę. Mocne, dobitne rozwiązanie, które kompletnie zmienia stan rzeczy i stawia całą historie w zupełnie nowym świetle.
P.S. Obraz na rynek amerykański trafił w wersji pociętej, przeradzając się po prostu w głupiutką komedię. Przestrzegam tedy: jeśli traficie na zdubbingowaną, anglojęzyczną wersję, trzymajcie się od niej z daleka. (poniżej właśnie radosny zwiastun wersji anglojęzycznej, ocenzurowanej wersji)
Commissario Betti nie ma lekkiego życia. Wszędzie tam, gdzie przemoc i rozbój, tam i on. Po tym, jak dał w kość oprychom ze stolicy ("Roma violenta", 1975) i Neapolu ("Napoli violenta", 1976), twardy glina przenosi się na północ Włoch, do Turynu, gdzie również nie jest zbyt kolorowo. Twórcy już na starcie dociskają pedał gazu, wrzucając jednocześnie czwarty bieg. Oto grupa bandziorów dokonuje napadu na bank. Gdy na miejsce przybywa policja, złodzieje biorą zakładniczkę i uciekają. W tym samym czasie, czwórka łotrów dokonuje porwania szkolnego busa razem z jadącymi w nim dziećmi. Betti ma więc ręce pełne roboty, próbując dopaść obie szajki na raz...
Najwyraźniej jedna sprawa to za mało, liczy się wszak akcja, akcja i jeszcze raz akcja. I choć nie jest tu tak ostro jak w Rzymie, a tym bardziej w Neapolu, to i tak na brak emocji nie można narzekać. Trup wciąż ściele się gęsto, a bandycki świat nie zna pojęcia litości. Podobnie jak główny bohater. Odtwarzany przez gwiazdę nurtu poliziottesco, Maurizio Merliego, Betti to facet ze skały, bez końca oddany misji oczyszczania świata z wszelkiej maści szumowin. Aktor wciela się w tę postać ze swadą i polotem godnymi złotego chłopca ekranu. Pręży się i wali z plaskacza aż miło. Nic to, że jego wachlarz środków ogranicza się do półtorej miny - facet to ucieleśnienie makaroniarskiego maczyzmu. Nieugięty, przystojny jak model (którym notabene Merli swego czasu był) i noszący się ze stylem.
I choć "Italia a mano armata" zdradza już symptomy zmęczenia materiału, pozostając najsłabszą częścią trylogii, to wciąż znajdziemy tutaj sporo dobra. Powraca John Saxon w roli szemranego biznesmena, kradnąc przy okazji każdą scenę ze swoim udziałem pozostałym odtwórcom. Nie zabraknie też obowiązkowych pościgów i strzelanin, a początkowo mało angażująca (bo biegnąca dwutorowo) historia, z czasem nabiera tempa i zaczyna wciągać. Scenarzyści zdecydowali o "uczłowieczeniu" Bettiego, więc i delikatnie zarysowany wątek romantyczny się znajdzie. Logiki w tym miejscami zdecydowanie brakuje, postaci wycięte z kartonu, ale klimat się ostał, podobnie jak sprawdzona formuła i pulsujący funkiem soundtrack. Do krwawej petardy jaką była neapolitańska przygoda Lenziego ma się to nijak, ale wciąż jest nieźle. Finał, parafrazujący zabieg z części pierwszej, sugeruje że nasz bohater więcej na ekran nie powróci. Może to i dobrze, bo i tak powoli zaczynał się przemieniać w figurę podobną do agenta 007.
Co ciekawe wspomniany signore Umberto, w tym samym roku popełnił obraz o bliźniaczym tytule "Roma a mano armata", również z Merlim w obsadzie. Znacznie ciekawszy (i bardziej brutalny) od tego tutaj omawianego, a zarazem gotowy do pełnienia funkcji nieoficjalnego sequela. Warto obejrzeć obie pozycje, w myśl zasady: nigdy za wiele dobrego poliziottesco. Ocena: ***
W 1985 roku reżyser Woo-sang Park natknął się w koreańskiej telewizji na talk show z udziałem Young Kun Kima, nauczyciela taekwondo. Kim promował wówczas swoją książkę na temat tej sztuki walki. Zaintrygowany postacią najmłodszego zdobywcy czarnego pasa w Korei Południowej Park, nawiązał z nim kontakt i namówił na wspólną realizację filmu. Kim podszedł do projektu z ogromnym entuzjazmem i by sfinansować przedsięwzięcie, pozaciągał pożyczki, zadłużył się u swoich przyjaciół, a nawet zastawił swoją, cieszącą się dużą popularnością, szkołę na Florydzie. Nakręcone przy budżecie około 1 miliona dolarów "Miami Connection" zostało odrzucone przez wszystkie duże firmy dystrybucyjne, które bez ogródek dały do zrozumienia, że obraz to najzwyklejszy szmelc. Kiedy wreszcie trafił do kin, został zignorowany przez publikę, a nieliczni recenzenci, którzy mieli okazję go zobaczyć, swoje wrażenia podsumowywali w dobitny sposób: "najgorszy film roku". Po trzech tygodniach wyświetlania, tytuł zniknął z ekranów i poszedł w zapomnienie. Ujmując kolokwialnie: piękny sen "poszedł się jebać".
Na przestrzeni kolejnych dwóch dekad, "Miami Connection" zyskało sobie status undergroundowego kultu. Do Kima zaczęli odzywać się reporterzy z gazet i dziennikarze telewizyjni z propozycjami wywiadu. Koreańczyk odrzucał je wszystkie, nie mogąc zrozumieć, dlaczego wzgardzony w momencie premiery "syf", nagle przykuwa coraz większą uwagę. W 2009 roku, film został wyświetlony w Austin, gdzie spotkał się z ciepłym przyjęciem. Rozpowszechnianiem zainteresowała się firma dystrybucyjna Drafthouse Cinema. I na tym etapie rozpoczyna się drugi żywot dzieła, które w fazie wstępnej zatytułowane było po prostu... TaeKwon-Do. Tym razem odbiór był znacznie bardziej pozytywny, posypały się przychylne recenzje, odrestaurowany obraz doczekał się wydania na BluRayu, zyskując opinię jednego z najgorszych filmów o sztukach walki w dziejach gatunku. Pokazy na festiwalach, szeroka (a nie ograniczona do zaledwie jednego stanu) dystrybucja kinowa, euforia miłośników złego kina - brzmi jak bajka, zważywszy, że zaangażowanie w projekt nieomal doprowadziło główną gwiazdę przedsięwzięcia do bankructwa.
Przejdźmy do samej fabuły, która prezentuje się następująco: oto na Florydzie grasuje gang zmotoryzowanych ninja. Jeden z członków bandy dowiaduje się, że jego młodsza siostra zadaje się z basistą zespołu Dragon Sound. Przeciwny temu związkowi braciszek próbuje położyć mu kres, jednak okazuje się że członkowie grupy władają biegle taekwondo i wcale nie jest tak łatwo się z nimi porachować. Tak oto tworzy się zarzewie konfliktu, który będzie eskalował wraz z kolejnymi starciami…
Ninja-motocykliści kontra poczciwi studenci rzępolący na gitarach rzewny pop-rock. Cóż, to brzmi… głupio. Jeden z recenzentów stwierdził wprost, że „Miami Connection” jest tak zły, ze sprawia, iż niesławny „The Room” wygląda przy nim jak „Tam, gdzie rosną poziomki”. Mocne stwierdzenie, choć niewątpliwie przesadzone. Owszem, obraz Richarda Parka to tanie kino klasy B., które ze wszech miar należy zaklasyfikować jako „so bad, it’s good”, jednak z jakichś bliżej nieokreślonych przyczyn, fajniej się na nim bawić, niż nad nim pastwić.
Fabuła to zlepek pokracznych koncepcji: mamy narkotykowe wojny, liczne wstawki muzyczne (dość koszmarne, zwłaszcza powtarzany do znudzenia kawałek o traktujący o przyjaźni jest ciężkostrawny niczym podlany pudel rockiem utwór Kelly Family), wątek miłosny i całkiem spora dawkę krwawej przemocy. Dialogom miejscami istotnie blisko do grafomanii Tommy’ego Wisseau, zwłaszcza, gdy twórcy starają się uderzyć w tony pełne patosu. Pojawia się tu na przykład wątek chłopaka z kapeli, który poszukuje swego zaginionego ojca. Jego przyjaciele, choć wszyscy są sierotami (to taki warunek konieczny bycia przyjętym do paczki, wiecie…), dzielnie mu kibicują w jego staraniach. Słuchając pokracznych kwestii, zamiast sięgać po chusteczki i ocierać łzy, jako widzowie wybuchamy śmiechem.
Co do aktorstwa, to powiedzmy, że sporo tego typu amatorszczyzny widziało się już w złotej erze VHS, więc zaskoczenia nie ma. Jest jedno ale: Y.K. Kim. Poczciwina nie tylko nie potrafi grać, ale również nie potrafi… mówić po angielsku. Większość z jego linii dialogowych jest niezrozumiała, po prostu domyślamy się że właśnie powiedział coś pokrzepiającego, mądrego, wzniosłego, itd., itp.
Co jednak ujmuje, to prostota i czystość tej wizji: współproducent i gwiazda przedsięwzięcia naprawdę pragnął spopularyzować taekwondo jako sztukę walki i rodzaj filozofii życiowej, jednocześnie chwaląc wartości uniwersalne, takie jak: przyjaźń, honor, empatia, miłość. I zrobił to w najbardziej naiwnym z możliwych stylów, przez co „Miami Connection” ogląda się trochę jak łopatologiczne kino o rozrabiakach z lat 50., gdzie występkowi zawsze towarzyszyła kara, a na finał dostawaliśmy pouczający morał.
Jakby jednak nie patrzeć, seans to masa frajdy. W końcu dostajemy mnóstwo kopaniny, z reguły nie najgorzej zainscenizowanej, kiczowatą, "ejtisową" otoczkę i fabułę, która jest tyleż przewidywalna, co popieprzona. Nawet sam pomysł, aby zestawić ze sobą okrutnego i chciwego Japończyka oraz prawego, wierzącego w dobro i sprawiedliwość Koreańczyka teoretycznie nie dziwi (bo raczej dla nikogo tajemnicą nie jest, że obywatele Korei Południowej swych sąsiadów z wysp sympatią wielką nie darzą), ale ten delikatny prztyczek, do tego wymierzony na amerykańskiej ziemi, jest na tyle kuriozalny, że musi budzić mimowolny rechot. Bawiłem się świetnie, jako dzieciak pewnie bym się wręcz zakochał.