9/25/2017

Ercole al centro della terra (1961)

dir. Mario Bava



Peplum, rodzaj tuniki, bardzo modnego pośród starożytnych Greków elementu ubioru. Pod koniec lat 50., wdzięczna nazwa przyodzienia posłużyła złośliwym krytykom za umowną etykietę dla włoskiego nurtu kina odwołującego się do mitologii, oraz wątków biblijnych. Zadaniem tych masowo produkowanych obrazów, była próba zdyskontowania popularności historycznych eposów z Hollywood, które w tamtym okresie święciły triumfy na ekranach kin świata. W Polsce utarł się termin "kino sandałowe", które to określenie jak ulał pasuje do przaśnych, niskobudżetowych filmideł z krainy pasty i suszonych pomidorów.


Seria filmów o Herkulesie należy do najbardziej popularnych przejawów gatunku (choć prym w tej kategorii wiedzie tasiemcowy cykl o przygodach Maciste). Sukces "Le fatiche di Ercole" z 1957 roku ze Steve'm Reevesem w roli herosa, zaowocował wysypem sequeli, ze zmieniającą się nieustannie obsadą i ekipą realizatorską. Mario Bava, który pracował przy dwóch pierwszych częściach franczyzy jako operator, w 1961 roku sam zasiadł na stołku reżysera przy okazji kręcenia "Ercole al centro della terra" (aka "Hercules in the Haunted World").


Aby ratować swą ukochaną, Deianirę, Herkules wyrusza w towarzystwie dwóch kompanów do Hadesu. Ich jedyną nadzieją jest zdobycie Kamienia Zapomnienia. Po powrocie z podziemnego królestwa Plutona, bohater odkrywa, że padł ofiarą knowań złowieszczego króla Lico...


Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien mieć wątpliwości, co do tego z jakiego typu pozycją mamy w tym przypadku do czynienia: obraz Bavy to kicz pierwszej wody. Oczywiście, jako taki, ma prawo znaleźć swoich amatorów, którzy z perwersyjną rozkoszą przyglądać się będą, jak mityczny wojownik ciska na prawo i lewo kamieniami z papier-mâché. Należy wszak przestrzec: cierpliwość niejednego odbiorcy może zostać wystawiona na ciężką próbę. Ultra-infantylna, chaotyczna fabuła nie tyle intryguje, co zmusza do coraz częstszego ziewania. Pomyślane zapewne jako element "rozładowujący napięcie", akcenty komediowe miast śmieszyć, wpędzają w zażenowanie. Aktorstwo jest tak drewniane, że z czasem zaczynamy się zastanawiać czy aby przypadkiem kluczowe role nie powinny w istocie zostać powierzone sandałom. Wcielający się w tytułowego bohatera Reg Park był zawodowym kulturystą i przy podnoszeniu ciężarów winien był pozostać, bo pod względem charyzmy ma szansę konkurować z samym Tommy'm Wiseau. Obecność Christophera Lee jako złowieszczego Lico sprawia wrażenie ponurego żartu: zadaniem brytyjskiego aktora jest rzucanie posępnych min z wampirzego katalogu oraz udawanie, że jego samego cała ta szopka bynajmniej nie odstrasza. Wrażenia dopełnia koszmarny anglojęzyczny dubbing, choć podejrzewam, że i tak lepsza to opcja, aniżeli włoska ścieżka dźwiękowa.


Na co miłośnicy stylu Bavy zaś zwrócić powinni szczególną uwagę? Twórca "Black Sunday" z pewnością należycie wykorzystał dobrodziejstwo inwentarza: w ujęciu jego kamery scenografia nabiera upiornego wdzięku, snujące się po ekranie opary z piekielnych czeluści kreują klimat niesamowitości, a nasycone barwy cieszą oko. Widać wyraźnie, że gdyby zależało to od samego reżysera, mielibyśmy w większym stopniu do czynienia z kinem grozy, aniżeli kiepskiej jakości imitacją superprodukcji z Fabryki Snów. Sama strona wizualna nie jest jednak w stanie uratować miałkiego scenariusza, a półtorej godziny w towarzystwie umięśnionego brodacza upływa w iście ślimaczym tempie.

Ocena: **



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz