Abel Ferrara to jeden z najbardziej kontrowersyjnych twórców amerykańskiego kina niezależnego. Duszna atmosfera jego filmów i krwawa przemoc, w które obfitują, często idą w parze z symboliką wyniesioną z kościoła rzymskokatolickiego (vide: najbardziej skandalizujące dokonanie reżysera, opowieść o odkupieniu na dnie piekła, "Zły porucznik"). Owa charakterystyczna tendencja widoczna jest już w "The Driller Killer", "właściwym" debiucie fabularnym (wcześniejsze o trzy lata "Nine lives of a wet pussy" to pozycja, do której sam autor niechętnie się przyznaje), który swemu twórcy przyniósł dwuznaczną sławę.
Od strony fabularnej jest tu dosyć ubogo: oto poznajemy Reno (reżyser we własnej osobie), klepiącego biedę malarza, mieszkającego wespół z dwiema współlokatorkami przy Union Square na Manhattanie. Reno, jak na prawdziwego artystę przystało, klepie biedę w oczekiwaniu na wielki przełom. Piętrzące się niepowodzenia i czynniki zewnętrzne w rodzaju hałaśliwego zespołu new wave urządzającego próby w sąsiedztwie nie pozostają jednak bez wpływu na jego psychikę. Powoli osuwający się w odmęt obłędu Reno zaopatruje się pewnego dnia w przenośną wiertarkę, przy której pomocy wyładowywać będzie rosnącą frustrację na przypadkowych bezdomnych...
Ciekawą sprawą w przypadku omawianego obrazu jest fakt, iż w momencie premiery nie wzbudził on większych emocji. Dopiero kiedy wypuszczono go na rynek wideo w Wielkiej Brytanii, rozpętała się wrzawa. Nie była ona zresztą wynikiem bezpośredniej reakcji na sam film, ale na... jego plakat, ukazujący głowę mężczyzny, w której tkwi zabójcze wiertło, kwieciście upstrzone posoką. To wystarczyło, aby z tej skromnej produkcji (budżet opiewał na jedyne 20 tysięcy dolarów) uczynić sztandarową pozycję listy video nasties, stworzonego przez zbulwersowanych bigotów spisu dzieł zakazanych.
Cały paradoks w przypadku "Driller Killer" polega zapewne właśnie na tym, że emocje, jakie wzbudza - zwłaszcza w zestawieniu z innymi drastycznymi przejawami kina gwałtu i przemocy tamtych lat (dla porównania zalecany seans "Cannibal Holocaust", również figurującego na wspomnianej liście) - w najlepszym razie określić można jako "letnie". Nie mamy bowiem do czynienia z "czystej krwi" horrorem, ani nawet dreszczowcem sensu stricte. To raczej stosujące szokujące efekty, artystowskie kino psychologiczne, wyraźnie zapatrzone we "Wstręt" Polańskiego, przesycone duchem nowojorskiej bohemy przełomu lat 70. i 80. Odbierane właśnie w ten sposób stanowi ciekawostkę, ewentualnie przyczynek do rozważań na temat dominujących w dorobku twórcy "Pogrzebu" motywów i obsesji.
Co tak naprawdę szokuje w całej tej historii, to właśnie sam wątek cenzury. Na Wyspach Brytyjskich zakaz rozpowszechniania tej konkretnej pozycji cofnięty został dopiero w 1999 roku. Tak długi okres banicji "za samą okładkę" budzi niewesołe myśli: jak wielu samozwańczych stróżów moralności może jeszcze chodzić po tym świecie? I w jakich jeszcze kwestiach pozwolą sobie decydować za nas?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz