Alice (Heather Graham) jest Amerykanką mieszkającą w Londynie. Ma dobrze płatną, stabilną posadę w wielkim koncernie, chłopaka i wygodne mieszkanie. Jedyne czego jej brakuje, to odrobina urozmaicenia, jakiś dreszczyk emocji, który wniósłby powiew świeżości do jej uporządkowanej egzystencji. Kiedy więc na jej drodze pojawia się przystojny nieznajomy, bez większego wahania angażuje się w płomienny romans. Kochankiem jest Adam (Joseph Fiennes), jak się okazuje - światowej sławy alpinista. Alice porzuca dla niego swoje dotychczasowe życie i kiedy nowy wybranek proponuje małżeństwo, zgadza się bez zastrzeżeń. Wkrótce jednak wybranka zaczyna otrzymywać anonimowe listy, których autor sugeruje, iż narzeczony skrywa drugą, ciemną stronę osobowości...
Chen Kaige to jedno z czołowych nazwisk tzw. "piątej generacji" chińskich filmowców. Nagrodzony Złotą Palmą w Cannes za "Żegnaj, konkubino" twórca, był jednym z tych, którzy w drugiej połowie XX wieku odmieniali skostniałe oblicze kinematografii Chińskiej Republiki Ludowej, realizując takie głośne obrazy jak "Żółta ziemia", Wielka parada" czy "Uwodzicielski księżyc". W trakcie seansu anglojęzycznego debiutu reżysera, "Killing Me Softly" łatwo jednak odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia nie z dziełem utytułowanego twórcy kina światowego, a tworem średnio utalentowanego B-klasowego wyrobnika. Za ów przykry stan rzeczy winić można przynajmniej kilka czynników, w tym producenckie naciski i barierę językową, co nie zmienia faktu, iż ciężko wybaczyć sztampowy scenariusz i realizatorskie wpadki.
"Killing Me Softly" to klasycznie (czytaj: schematycznie) skrojony thriller erotyczny, którego intryga zasadza się na prostym pytaniu: "czy wymarzony książę z bajki, może być tak naprawdę wyrachowanym mordercą?". Odpowiedź jest równie nieciekawa, jak i cały obraz: film Kaige'a dosłownie wyprany jest z jakiegokolwiek suspensu, brak w nim ciekawych zwrotów akcji, a tempo jest nieznośnie ślamazarne. Finałowy twist okazuje się być tyleż niewydarzony, co łatwy do przewidzenia. Sytuacji nie poprawiają także występy aktorów. Graham zgrywa pierwszą naiwną, jednak dziwne zachowania odgrywanej przez nią postaci sugerować mogłyby raczej, że mamy do czynienia z pospolitą idiotką. Fiennes wypada jeszcze bardziej groteskowo, strojąc miny niczym bohater "Zoolandera" w interpretacji Bena Stillera. Za przykład "cudownego" zespolenia wszystkich czynników: bujania w obłokach scenarzystki, reżyserskiej nieudolności i aktorskiego zdezorientowania, niechaj posłuży scena napaści złodzieja na Alice oraz późniejszej odsieczy jej ukochanego. To jeden z tych momentów, gdy złośliwy rechot widza służyć może za najbardziej wyczerpującą recenzję.
Niezamierzenie komicznych akcentów jest zresztą w filmie znacznie więcej, a to, co teoretycznie powinno stanowić element kluczowy przedstawienia, czyli sceny łóżkowe, razi banalnością i brakiem wyobraźni. Wiadomo: pieprzenie, pieprzeniu nierówne. U Kaige'a jest ono wyblakłe i pozbawione niezbędnej chemii pomiędzy odtwórcami. Czy istnieje zatem choć jeden logiczny powód, dla którego warto po "Killing Me Softly" sięgnąć? Jako zdeklarowana szowinistyczna świnia odpowiem twierdząco. Powodem tym jest nagi biust Heather Graham. Od was zależy, czy uznacie, że jest to rekomendacja wystarczająca. Ocena: *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz