4/03/2017

Ghost in the Shell (2017)

dir. Rupert Sanders


Hollywoodzcy producenci nie wierzą w inteligencję widza - żaden wielki sekret, po prostu szczera prawda. Kiedy więc do przerobienia idzie co ambitniejszy wytwór kinematografii spoza ojczyzny hamburgera, można mieć pewność, iż jego wymowa, ciężar dramaturgiczny, oryginalna koncepcja narracyjna - słowem: cokolwiek decydowało o wyjątkowości danego dzieła - ulegnie drastycznemu spłyceniu, a forma i treść zostaną przykrojone stosownie do potrzeb i gustów masowego widza. Nie inaczej ma się sprawa w przypadku amerykańskiej wariacji na temat mangi Masamure Shirowa "Ghost in the Shell". Nieco ponad dwadzieścia lat wcześniej, komiks wziął na warsztat Mamoru Oshii, dając światu arcydzieło anime, które dziś uznawane jest za jeden z kamieni milowych nurtu określanego mianem cyber punka. 



W aktorskim remake'u Ruperta Sandersa, na pozór wszystko zdaje się być na miejscu. Na pierwszym planie mamy graną przez Scarlett Johansson major Motoko Kusanagi. Motoko jest cyborgiem, działa w ramach tzw. Sekcji 9, skierowanej do zwalczania cyberterroryzmu. Jej zadaniem jest schwytać niejakiego Kuze (Michael Pitt), sprawcę serii zamachów na wysokich rangą pracowników firmy Hanka Robotics...



Fabuła "Ghost in the Shell" AD 2017, nie do końca pokrywa się z tą znaną z kultowej animacji sprzed dwóch dekad. Powtarzają się postaci, jako miejsce akcji znów mamy futurystyczne Tokio, jednak sama intryga jest już inna. Nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie fakt, że przy okazji zgubiła się gdzieś rzeczona "dusza". Filozoficzny wymiar oryginału w wersji Sandersa sprowadzony został do ciągu pustych, pretensjonalnych frazesów. Zarówno kino, jak i literatura, o istotę człowieczeństwa pytały nie raz i w tej kwestii, obraz Sandersa nie jest w stanie dodać od siebie nic nowego. W efekcie, otrzymujemy coś w rodzaju cyberpunkowej wersji "RoboCopa". Nieciekawy jest tutaj główny przeciwnik, poszczególne linie dialogowe trzeszczą w uszach, powodując mimowolny śmiech. 



Szczęśliwie, nowy "GitS" nie jest taką porażką, jakiej można by się spodziewać po jankeskiej zabawie w cytaty. Broni się w szczególności za sprawą strony wizualnej - "design" rozświetlonej neonami metropolii robi wrażenie, nawet jeśli wiemy że to tylko dęte CGI. Niezła jest oprawa muzyczna (choć gdzież tam jej do tej z filmu Oshii'ego...), a sceny walk, w obecnych czasach rozbuchanego efekciarstwa, mogą uchodzić za oszczędne i stonowane. Klimatem, stara się reżyser nawiązywać do słynnego pierwowzoru, łącząc eskapistyczną przemoc i technologiczny puls z zadumą. To drugie wprawdzie nie wychodzi mu przekonująco, niemniej atmosferę jakąś tam się wykreować udało. Z zadania obronną ręką wychodzi także Johansson, która potrafi przy minimalnym nakładzie środków, uwiarygodnić swoja postać, targaną rozterkami hybrydę człowieka i maszyny.



Pytanie, czy po "Matrixie" i innych klonach azjatyckiego science-fiction, komukolwiek potrzebny jest jeszcze remake wyznaczającego trendy klasyka z 1995 roku? Rzecz wątpliwa, nawet jesli film przymila się "prezentami" pokroju gościnnego udziału Takeshiego Kitano. Może, gdyby za kamerą stał utalentowany twórca z własną wizją, a nie szeregowy wyrobnik z Fabryki Snów, efekt końcowy byłby bardziej frapujący. Tymczasem zaś otrzymaliśmy produkt przeciętny, taki, co to nie przynosi ujmy swemu sławnemu protoplaście, ale też szybko zniknie w odmętach zapomnienia.

Ocena: ***



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz