Starzejące się gwiazdy ze spadającym zainteresowaniem ze strony kina radzą sobie różnorako. Jedni, jak Jack Nicholson, po prostu odchodzą na zasłużoną emeryturę. Inni - dobrym przykładem choćby Al Pacino - znajdują schronienie w sukcesywnie poszerzającej swe możliwości telewizji. Kolejną, niechlubną z kolei, kategorią, są ci, którzy z przemijaniem radzą sobie mało elegancko i ani myślą schodzić ze sceny, wybierając intratne, acz upokarzające chałtury. W ten ostatni nurt od lat wpisuje się kariera Roberta De Niro, któremu ostatnimi czasy w udziale przypadają głównie role seniorów rodu w głupawych komediach. Za apogeum smutnego trendu śmiało można uznać występ w "Dirty Grandpa" u boku bożyszcza nastolatek, Zaca Efrona.
Efron wciela się w Jasona Kelly, młodego prawnika z renomowanej kancelarii. Jason niebawem ma wstąpić w związek małżeński z Meredith (Julianne Hough). Zanim to jednak nastąpi, zgadza się zawieźć swego świeżo owdowiałego dziadka do Boca na Florydzie. Dick (De Niro) jest emerytowanym wojskowym, a przy tym, jak się okazuje, niezwykle sprośnym starcem, który pragnie za wszelką cenę wykorzystać odzyskaną wolność i zatonąć pomiędzy udami jakiejś ponętnej studentki. Przy okazji da lekcję życia swemu statecznemu wnukowi...
W przypadku filmów takich, jak obraz Dana Mazera, czepianie się o grubiański humor, to tak jakby narzekać, że w spaghetti bolognese jest za dużo makaronu. Nie zmienia to wszak faktu, że dowcip jaki uprawiają twórcy tej geriatrycznej seks-eskapady, jest zdecydowanie niskich lotów i z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Owszem, zdarzają się tutaj bardziej udane gagi (ich głównym katalizatorem jest postać małomiasteczkowego dilera, granego przez Jasona Mantzoukasa), byłbym hipokrytą, stwierdzając, że ani razu się nie zaśmiałem. Zdecydowana większość grepsów jest jednak na równi niesmaczna, co nieświeża. Powtarzane w nieskończoność próby upokorzenia bohatera odtwarzanego przez Efrona, stawiają w złym świetle nie tyle jego samego, co hollywoodzkiego weterana, który z lubieżnym uśmiechem świntuszy w towarzystwie trzykrotnie od niego młodszych panienek w bikini i wciska kciuk w odbyt swego potomka.
W obserwowaniu aktorskiego upadku De Niro jest coś z perwersyjnej rozkoszy: niegdysiejszy ulubieniec Martina Scorsese, bez cienia zażenowania wikła się w niepoprawny politycznie, wulgarny ciąg żartów o charakterze seksualnym, na boku kręcąc żałosne filmiki, w których obraża kandydata na prezydenta. Najgorsze jednak w "Dirty Grandpa" nie jest to, że film jest chamski, a niekończące się aluzje do rozmaitych praktyk erotycznych ucieszą zapewne głównie dwunastolatków. Najbardziej bowiem doskwiera fakt, iż pod płaszczykiem wywrotowej błazenady, która "nie bierze jeńców", kryje się ta sama co zwykle, konserwatywna w wymowie i miałka, komedia romantyczna o potrzebie postępowania w zgodzie z własnym sercem. Panie De Niro, koniec walenia konia na ekranie, zalecana zasłużona emerytura. Ocena: *
Lata 50. XX wieku. Pittsburgh. Troy Maxson (Denzel Washington) jest ciężko pracującym ojcem rodziny. Mieszka w piętrowym domu wraz z żoną Rose (Viola Davis) i synem Cory'm (Jovan Adepo). Troy jest śmieciarzem, od poniedziałku do piątku objeżdża okoliczne domy, zbierając odpadki, weekendy upływają mu na utarczkach z domownikami i pogaduszkach z najlepszym przyjacielem. Cieniem na jego codziennej egzystencji kładzie się umysłowe upośledzenie starszego brata, Gabriela (Mykelti Williamson), który w trakcie walk na Pacyfiku odniósł poważne obrażenia głowy. Jest też syn z poprzedniego związku Troya, Lyons (Russell Hornsby), bezrobotny muzyk, pojawia się regularnie, gdy akurat skończą mu się pieniądze na życie...
Oparte na sztuce Augusta Wilsona "Fences" to rozgrywająca się na przestrzeni lat historia rodzinna, mozaikowy obraz życia modelowej familii Afroamerykanów z połowy ubiegłego wieku. Większość akcji rozgrywa się w przydomowym ogródku, gdzie główny bohater konstruuje swój płot, będący czymś w rodzaju oznaki statusu społecznego, ale i bariery chroniącej przed demonami przeszłości. Całość opiera się na dialogach, za sprawą których poznajemy zależności pomiędzy poszczególnymi postaciami, jesteśmy świadkami ich przemian, życiowych porażek i błędów. W centrum zainteresowania pozostaje Troy, surowy ojciec, niewierny mąż, ale też trzeźwo rozumujący realista, typowy "człowiek pracy", "sól tej ziemi". Trochę prostak, po trosze tyran, zniuansowany jednak pod względem psychologicznym.
Złożoność tej postaci to pole do popisu dla reżysera i głównej gwiazdy przedsięwzięcia. Denzel Washington tworzy tu jedną z najlepszych kreacji w swej karierze, przyznaję to bez bicia, choć sam nigdy nie byłem fanem tego aktora. W moim odczuciu jednak, rola kierującego się w życiu jasnymi celami przedstawiciela klasy robotniczej, bije na głowę oscarowy popis tego odtwórcy z "Dnia próby". Washington miesza minimalizm środków wyrazu z brawurą, nigdy jednak nie przeszarżowuje. Jest wiarygodny zarówno jako mitoman, żałosny pijak i brutal, ale też troskliwy patriarcha rodu. Dzielnie sekunduje mu Viola Davis w roli Rose: jej występ nie jest tak efektowny, niemniej aktorka w pełni wykorzystuje potencjał roli posłusznej, cierpliwej, pełnej poświęcenia pani domu, której spokój jest wyrazem wewnętrznej siły i mądrości.
"Fences" to jeden z trojga tegorocznych "czarnoskórych" kandydatów do Oscara dla "najlepszego filmu". W moim osobistym odczuciu: najciekawszy spośród nich. Najbardziej wstrzemięźliwy pod względem stylistycznym, pozbawiony wizualnych ozdobników "Moonlight" i typowo hollywoodzkiej dezynwoltury "Hidden Figures", ale też najbardziej prawdziwy, idący w stronę realizmu społecznego, a nie wydumanych dramatów jednostkowych. Miejscami autentycznie poruszający, ujmujący prostotą przekazu. Ocena: ****
Akademia Filmowa lubi czasem odejść od schematu nagradzania wielkich widowisk kostiumowych, rozbuchanych eposów wojennych i ogólnie pojętego, eskapistycznego nurtu mainstreamowego Hollywood, na rzecz bardziej intymnego kina, nierzadko o niezależnym rodowodzie. Do najsłynniejszych przykładów "zaskakujących" werdyktów tego gremium należy słynny triumf skromnego dramatu "Marty" w reżyserii Delberta Manna. Od lat jednak, rokrocznie w gronie nominowanych do Oscara znajdujemy przykłady produkcji może nie tyle niszowych, co wymykających się żelaznym regułom Fabryki Snów, kręconych przy niskim budżecie i podejmujących ważkie tematy. Za taki przypadek spokojnie może również uchodzić "Manchester by the Sea" Kennetha Lonergana.
Lonergan, znany do tej pory głównie jako scenarzysta (choć ma już na swoim koncie dwie wcześniejsze pozycje pełnometrażowe) proponuje spokojną, utrzymaną w melancholijnym tonie zadumę nad przemijaniem. Historia dozorcy z Bostonu, który po śmierci brata zmuszony jest zająć się jego nastoletnim synem, to przyczynek do rozważań nad sprawami ostatecznymi, kameralne, nieefektowne zgoła kino o pokrętnych kolejach losu i gorzkich życiowych lekcjach, których znaczenie niejednokrotnie nam się wymyka.
W trakcie oglądania "Manchester...", trudno oprzeć się wrażeniu, iż obcujemy z tytułem, który bardziej nadawałby się na festiwale kina spod znaku indie pokroju Sundance, aniżeli czerwony dywan oscarowego rozdania. Akcja płynie powoli, temperatura emocji - pomimo nagromadzenia tragicznych wydarzeń - pozostaje letnia, a mrukliwy bohater w interpretacji Caseya Afflecka sprawia wrażenie typa odpychającego, na którego zbawieniu widzowi bynajmniej nie zależy. Tu i ówdzie, na pozór bezładnie i chaotycznie powtykane, pojawiają się sekwencje retrospekcji, które zrazu jedynie męczą i wprowadzają do fabuły niepotrzebny zamęt. Ich sens i znaczenie, stają się jasne dopiero z upływem czasu, są jak kolejne elementy układanki, która pozwoli nam jako widzom, spojrzeć przychylniejszym okiem na postać gburowatego ciecia.
Siła obrazu Lonergana tkwi w potrzebie przełamywania konwencji: gdy już wydaje się, że czeka nas kolejna opowieść o cyniku, który na nowo odnajduje sens życia dzięki niechcianej posłudze, okazuje się, że nie tędy droga. Mamroczący bohater młodszego z braci Afflecków nie przechodzi w trakcie seansu żadnej znaczącej przemiany, scenarzysta i reżyser w jednej osobie nie funduje mu katharsis. Jego egzystencja wciąż płynie w cieniu wydarzeń sprzed lat, a Lonergan pokazuje, że pewnych ran nie da się tak łatwo zaleczyć. Mądre, dojrzałe podejście, nawet jeśli sam film nie jest wolny od mankamentów. Drażni "niezależna" maniera, toporne miejscami zabiegi montażowe, stonowane aktorstwo nie do końca przekonuje, a jednak sama historia nie traci naszego zainteresowania. Twórca podlewa ją dawką dyskretnego humoru, jednocześnie uważając, aby nie przesłodzić. W efekcie, jego dzieło nie przynosi pociechy "pod publikę". Kłębi się w nim smutek zimowych pejzaży stanu Massachusetts, pobrzmiewa żałosną muzyką śpiewu mew. I koniec końców, gdzieś tam w głębi dotyka. Ocena: ***½
W dziwnych czasach przyszło nam żyć, ot co! Oto bowiem, mianem "fenomenu" określane są zjawiska, które przez niejednego fatalistę uznane mogłyby być za zwiastuny upadku cywilizacji. Przykłady? Zawrotna kariera pewnego kanadyjskiego szczeniaka, porównywana jest przez niektórych dziennikarzy do... beatlemanii. Rekordy popularności bije rozpisana na cykl powieściowo-filmowy opowieść o zakochanych wampirach, które błyszczą (sic!) w świetle słonecznym, a wśród hitów wydawniczych znajdziemy literaturę brukową o tematyce S/M, skierowaną do sfrustrowanych seksualnie, żyjących w cieniu menopauzy matron. Trylogię o Greyu, autorstwa E.L. James, podsumowywano już różnorako, z reguły w mniej lub bardziej kpiący sposób, najbliższy prawdy jest jednak chyba epitet "porno dla mamusiek". Ja ze swej strony, do targetu docelowego podczepiłbym jeszcze dziewczęta w okresie pokwitania, te same które wzdychają na widok wampirzych kłów Roberta Pattinsona.
Olbrzymi sukces, jaki stał się udziałem trylogii James, rzecz jasna nie mógł umknąć uwadze wielkich studiów filmowych. Wypuszczona do kin w Walentynki 2015 roku ekranizacja pierwszego tomu z serii powtórzyła triumf książkowego pierwowzoru. Na temat warstwy fabularnej nie ma sensu się rozpisywać: jeszcze jedna wariacja na temat baśni o Kopciuszku, tyle że podana w nieco bardziej pikantnej formie. On jest zepsutym milionerem o specyficznych upodobaniach natury seksualnej, ona - studentką kierunku literatury anglojęzycznej, niewinną dziewicą, która tylko czeka, aż ktoś ją zerwie jak świeży owoc. Któż zaś może lepiej nadawać się do tego zadania, aniżeli Adonis z sześciopakiem na brzuchu i własnym imperium finansowym?
"Pięćdziesiąt twarzy Greya" w istocie zasługuje na tytuł "fenomenu", nawet jeśli to bardzo dziwny przypadek. Taki typ kina zwykło się uprawiać w Hollywood w latach 80. Stylowo kiczowate opowiastki, pozostające w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości, osadzone w świecie rządzącym się odmiennymi prawami. Twórcy bez ceregieli wrzucają widza na głęboką wodę: Anastasia (mama i tatuś pijani byli...) całkiem przypadkowo poznaje gładkolicego Greya i z miejsca nogi się pod nią uginają. Dialogi, które brzmią jakby pisane były przez podlotka w trakcie masturbacyjnych seansów, trzeszczą w uszach, aktorzy rzucają znaczące spojrzenia, a wokół przepych, blichtr i wycieczki helikopterem. O poziomie gry pary głównych odtwórców powiedziane zostało już chyba wszystko, nie ma więc sensu się pastwić: Dakota Johnson jest słodka jak stawiająca pierwsze kroki sarenka i chętnie przewraca oczami, a Jamie Dornan... chyba po prostu jest. Na twarzy ekranowego Greya ciężko dostrzec jakiekolwiek emocje, poza może... skupieniem nad tym, aby nie zapomnieć tekstu.
Oczywiście, powodzenie obrazu wyreżyserowanego przez Sam Taylor-Johnson, podobnie jak papierowego oryginału, łatwo wytłumaczyć. Ta sama widownia, która tłumnie wali do kin na kręcone taśmowo komedie romantyczne z Jennifer Aniston i innymi podobnymi jej przebrzmiałymi gwiazdkami, niewątpliwie łacno rzuci się na nieco ostrzejszą wersję odwiecznej bajki o wyśnionym księciu. Autorka sagi słusznie założyła, że dzisiejsze kobiety nie będą przeszukiwać zakurzonych półek bibliotek w celu znalezienia grzesznych rozkoszy "Historii O". Słynny erotyk Adriana Lyne'a "9 i pół tygodnia" również zaliczyć należy już do reliktów przeszłości, nikt więc raczej się nie obrazi, gdyby posunąć się do delikatnego plagiatu.
"Grey" jest więc niczym więcej jak grafomańską powtórką z rozrywki, zmyślnie wykalkulowanym "skokiem na kasę". Budzący niezdrowe emocje wątek sadomasochistyczny potraktowany został jednak zachowawczo, tak aby nie urazić mieszczańskiej wrażliwości zmęczonej pracą businesswoman i zmieniającej pieluchy kury domowej. Bilet do kina to zarazem zaproszenie do kolorowej krainy, gdzie panuje luksus, a czuły kochanek ma jedną tylko wadę, tj. lubi czasem dać klapsa. Pamiętam, jak lata temu zżymałem się, oglądając upadek Mickeya Rourke w "Dzikiej orchidei". O ile jednak w przypadku tworu Zalmana Kinga przynajmniej można było polegać na gorących scenach erotycznych z udziałem ówczesnej partnerki gwiazdora, Carre Otis, o tyle w "Greyu" nawet łóżkowe wygibasy są wypłowiałe i nieciekawe. Seks, wiadomo, pomoże sprzedać wszystko, nigdy jeszcze jednak nie był on tak nudny. Ocena: *
W latach 90., nazwisko Paula Verhoevena należało do najgorętszych w Hollywood. Jak łatwo stracić poważanie w oczach bossów ze studiów filmowych, pokazały porażki "Showgirls" i "Człowieka widmo". Pierwszy z wymienionych tytułów, przodował na liście najbardziej wdzięcznego obiektu branżowych kpin całej dekady. Nic dziwnego, że Holender w końcu zdezerterował i pożeglował na europejskie śmieci, gdzie zrealizował udaną "Czarną księgę". Potrzeba było dziesięciu lat, aby twórca "Nagiego instynktu" powrócił z kolejnym pełnometrażowym dziełem. Jego "Elle" to zręczna, imponująca od strony warsztatowej, zabawa z konwencją thrillera erotycznego.
Główna bohaterka, Michèle (nominowana do Oscara Isabelle Huppert) jest szefową firmy produkującej gry komputerowe. To twarda, rzeczowa babka, w pełni świadoma swej kobiecej siły, bez trudu jest w stanie onieśmielić każdego pracującego pod jej komendą geeka. Pewnego dnia, kobieta zostaje napadnięta w swym mieszkaniu przez zamaskowanego napastnika i brutalnie zgwałcona. Jak przystało na osobę obdarzoną wewnętrzną siłą, szybko przechodzi nad tym do porządku dziennego, wkrótce jednak oprawca zaczyna przysyłać jej niepokojące wiadomości...
Scenariusz autorstwa Davida Birke w nonszalancki sposób miesza konwencje: raz więc mamy do czynienia z thrillerem, zaraz potem jest to dramat rodzinny, który płynnie przechodzi w czarną komedię. Verhoeven odnajduje się w tej żonglerce bezbłędnie, widać że tego typu klimaty to dla niego nie "pierwszyzna". Michèle nie jest może tak wyrachowana jak Catherine Trammell z największego hitu reżysera, w końcu w jej postaci bez trudu odnajdujemy rys ludzki, ale nadrabia samoświadomością i żelazną wolą. Owszem, bohaterka w kapitalnej interpretacji Huppert to postać mocno pokręcona, zmagająca się z wewnętrznymi demonami, wyzwolona pod względem seksualnym, łatwo jednak znaleźć dla niej współczucie i wyrozumiałość: w końcu ilość kopniaków, jakie wymierza jej okrutny los, zahacza o tragikomiczną farsę. Dysfunkcjonalna rodzina, naznaczona przerażającą zbrodnią sprzed lat, przysparzający kłopotów, niezaradny życiowo i niespecjalnie przy tym rozgarnięty syn, traktujący ją przedmiotowo kochanek, a wreszcie dziwna, perwersyjna relacja z prześladowcą - owszem, życie Michèle to istne piekło.
Verhoeven traktuje te piętrzące się, zahaczające o absurd perturbacje z ironią i dystansem, dzięki czemu "Elle" nie budzi sprzeciwu widza. Łatwo było bowiem w takiej sytuacji "przedobrzyć", przerysować, a jednak Holender trzyma żelazną dyscyplinę, zwodzi odbiorcę i wciąga do przepełnionej dwuznacznościami zabawy w "kotka i myszkę". Bezbronnymi gryzoniami jesteśmy w tym przypadku my sami, niepewni w jakim kierunku skręci historia. Całość niesie niezawodna Huppert, której rola przez wielu porównywana jest do jej popisu z "Pianistki" Haneke. W odróżnieniu jednak od tamtego obrazu, nie mamy w tym przypadku do czynienia z posępną psychodramą, a rozkosznym gatunkowym przekładańcem, który wprawdzie potrafi tu i ówdzie nakłonić do refleksji, nie gubi jednak przez cały czas znamion inteligentnie podanej, dopieszczonej w szczegółach rozrywki. Gdzieś w 2/3 długości trwania filmu, reżyser odsłania przed nami najważniejszą kartę i gdy już myślimy, że cały żart został przedwcześnie spalony, okazuje się, że zabawa trwa w najlepsze. Słowem: dwie godziny suspensu, ani chwili nudy - tak się właśnie powinno snuć powieści na taśmie filmowej. Ocena: *****
Nieokreślona bliżej przyszłość. Żona Davida (Colin Farrell) zostawia go dla innego. To dramat, jasna sprawa. Tym większy, że w obecnej sytuacji, mężczyzna zmuszony jest udać się do specjalnego ośrodka dla "singli", gdzie ma 45 dni na znalezienie nowej partnerki, w przeciwnym razie zostanie... zamieniony w zwierzę...
Yorgos Lanthimos, twórca głośnego "Kła", ponownie sięga po alegorię, aby w krzywym zwierciadle ukazać relacje społeczne, przejaskrawić to, co w świecie homo sapiens szpetne, wstydliwe. Tym razem jednak ubiera swą przypowieść w płaszcz kina science-fiction, wyraźnie odwołując się do klasyków prozy antyutopijnej, ze szczególnym uwzględnieniem Orwella, Huxleya i Zamiatina. Wrzuca widza w pseudo-idealny świat, gdzie samotność jest najgorszą zbrodnią, zderza z absurdem, w którym jednak bez problemu odnajdujemy echa współczesnej nam rzeczywistości. W połowie filmu następuje nagły zwrot, dzięki czemu poznajemy z kolei dzieje "miłości zakazanej", która przywodzi na myśl przepełnione strachem, zaszczute uczucie, jakie stało się udziałem Winstona i Julii, pary bohaterów "Roku 1984". Futurystyczna wizja Lanthimosa pozbawiona jest hollywoodzkich ozdobników, to nie efektowny pejzaż rodem z "Raportu mniejszości", a wiecznie przekraczająca granice groteskowości metafora stosunków międzyludzkich.
O ile jednak we wspomnianym "Kle", Grek oscylował wokół klimatów à la okrutny realizm spod znaku Michaela Haneke, to tym razem idzie w skrajne przerysowanie, brawurowo operując czarnym humorem. "Lobster" bywa więc przerażający, ale w wielu momentach jest też po prostu nieodparcie zabawny. Spod wisielczego dowcipu przebija jednak smutek, zaduma nad zwierzęcą naturą człowieka, pesymistyczny obraz egoistycznego charakteru naszych związków z otoczeniem. Czym jest "prawdziwa miłość" i czy w ogóle tego typu abstrakcyjna idea jest w stanie znaleźć odzwierciedlenie w życiu? Na ile kochamy, a na ile czerpiemy korzyści wynikające z określonych układów? Lanthimos jest w stawianych przez siebie tezach bezlitośnie szczery, choć znajdziemy też w jego dziele nutę nadziei - potraktowaną z pewnym przymrużeniem oka, niemniej uważny widz zdoła wyłuskać na własny użytek pokrzepiające tony.
Świetna jest tutaj para odtwórców głównych ról. Przyznam szczerze, że do tej pory nie ceniłem szczególnie talentów ani Colina Farrella, ani też Rachel Weisz. Oboje mieli wprawdzie "przebłyski" (vide: "Detektyw", "Agora"), jednak dopiero w "Lobsterze" widać drzemiący w nich potencjał. Farrell bezbłędnie dopasowuje się do surrealistyczno-karykaturalnej konwencji historii, tworząc bodaj najlepszą kreację w swej dotychczasowej karierze. Jego David, to życiowy "loser", przeciętniak z brzuszkiem i wbitym w ziemię wzrokiem. Aktor większość emocji przemyca w mimice, dając jednocześnie dowód nieprzebranych pokładów vis comica. Rola Weisz jest może mniej "widowiskowa", ale twórcza koncepcja i w jej przypadku znajduje doskonałe narzędzie.
Lanthimos konsekwentnie drąży swe tematyczne obsesje, ale jednocześnie widać w jego twórczości wyraźny rozwój. "Lobster" to kino wymagające, niejednego z pewnością odrzuci już na starcie. Nie sposób jednak odmówić reżyserowi odwagi i konsekwencji. Obraz świata przyszłości, jaki nam oferuje, jest spójny, "skończony", a obłędne wtręty pokroju potańcówki do dźwięków rozpisanego na duet szlagieru "Something's Gotten Hold of My Heart" lub silent disco w rytm "Where the Wild Roses Grow" to dowody autorskiej szarży na granicy geniuszu. Ocena: *****
Po tym, jak rozdanie Oscarów za rok 2015 zostało oprotestowane przez liczne grono czarnoskórych wykonawców z Hollywood, Akademia postanowiła wysłać wyraźny sygnał, iż bynajmniej nie kieruje się względami rasowymi i jest jak najbardziej "poprawna politycznie". Tak więc pośród nominacji dla najlepszego filmu 2016 roku, z dziewięciu tytułów, aż trzy skupiają się tylko i wyłącznie na problematyce prześladowań i nierówności społecznych, których ofiarą padają Afro-Amerykanie. Pośród tych pozycji, niewątpliwie największą uwagę przykuwa "Moonlight" w reżyserii szerzej nieznanego do tej pory, Barry'ego Jenkinsa.
Czy może być bowiem coś bardziej malowniczego i zaangażowanego zarazem, aniżeli opowieść o kolorowym chłopcu z nizin społecznych, który odkrywa, że jest... gejem? Owszem, mały Chiron nie ma łatwego życia. Zaniedbywany przez matkę-narkomankę, pada ofiarą nieustannych szykan ze strony szkolnych kolegów. W końcu opiekę roztacza nad nim miejscowy diler narkotykowy, Juan (Mahershala Ali). Jak się wkrótce okaże, Juan dostarcza dragi rodzicielce chłopaka, będzie jednak w stanie skutecznie zastąpić nieobecnego ojca...
Uff, czegóż w obrazie Jenkinsa nie ma. Osadzona w Miami historia, pomimo że dostarcza widoków rodem z folderu turystycznego, zabiera widza do mało efektownej części miasta, do zdominowanych przez przemoc i uzależnienia slumsów. Myliłby się jednak ten, który oczekiwać będzie realistycznego obrazu biedy i beznadziei rodem z "Miasta Boga". W "Moonlight" dramat jest uładzony, pełen pokrzepiających tonów. Skonfliktowany z otoczeniem, niepewny własnej tożsamości seksualnej odmieniec znajdzie więc mentora w osobie gangstera o szczerozłotym sercu. Postaci Juana, pomimo że wydaje się być kluczowa dla rozwoju bohatera, nie poświęca się jednak zbyt wiele miejsca: nie ma miejsca na wewnętrzny konflikt, niewygodne pytania, to figura zgoła kartonowa. Twórca skupia się na trzech etapach z życia Chirona: od zamkniętego w sobie pacholęcia, poprzez nastoletniego outsidera, aż do dojrzałego, ale wciąż noszącego cierń w sercu, pozostającego na bakier z prawem macho w stylu "gangsta".
Największy problem związany z "Moonlight" polega na tym, że film jest naprawdę dobrze zrealizowany. Świetne zdjęcia i zręczny montaż, czynią zeń bezproblematyczne doświadczenie filmowe. I tu młodemu reżyserowi można tylko przyklasnąć: opowiadać potrafi, a jego styl jest na tyle gładki, że sukces w przemyśle ma niemal gwarantowany. Gorzej z samą historią, która jest pretensjonalna i zbudowana "pod tezę". To, co z początku jawi się jako przesiąknięty humanistyczną myślą obrazek z życia wzgardzonych, z czasem okazuje się być rozmytym melodramatem, który trafi jedynie do wąskiego grona odbiorców. Nie zamierzam bowiem udawać hipokryty i bez ogródek przyznam, że koleje losu kryptogeja, który przez lata zmaga się z traumą młodzieńczej, niespełnionej miłości, to jak dla mnie kicz bezmierny. Finałowa partia, z dorosłym już bohaterem, to łzawe romansidło przeznaczone ne festiwale kina LGBT. Niejednego zapewne wzruszy, u innych wywoła wzruszenie ramion, niektórych zwyczajnie rozśmieszy.
Akademia Filmowa najwyraźniej stara się zademonstrować, iż idzie z tzw. "duchem czasu". Pod spodem jednak to wciąż ta sama konserwatywna organizacja, która za wszelką cenę stara się unikać kontrowersji. A produkcje takie, jak "Moonlight" nadają się do tego najlepiej. Obraz Jenkinsa podejmuje bowiem tematy trudne, ale robi to w sposób odpowiednio wyważony, bez niepotrzebnego eksponowania niewygodnych wątków. To kino zachowawcze, ładnie opakowane i - jakby nie patrzeć - sztuczne. Po seansie, w pamięci pozostają tylko widoki i nominowany za rolę drugoplanową, istotnie przykuwający uwagę, Mahershala Ali, któremu jednak nie dano szansy, aby zbudował pełnokrwistą postać. Ocena: **½
6 Oscarów dla filmu o wojnie w Iraku, w tym dla najlepszego obrazu i za reżyserię - prędzej czy później musiało do tego dojść, tak samo jak z czasem Amerykanie dojrzeli do tego, aby nagradzać filmy o wojnie w Wietnamie. Być może wyda się to sporym uproszczeniem, ale w zasadzie, czyż nie do tego się to wszystko sprowadza? Z tego też powodu rozprawianie nad celowością przyznania statuetki dziełu Kathryn Bigelow uważam w zasadzie za zbyteczne. Nie jest to bowiem w moim odczuciu obraz na miarę tak prestiżowej (wciąż) nagrody. Zamiast jednak narzekać, zawsze można odnaleźć plusy takiej sytuacji.
"The Hurt Locker" nie posiada normalnej, liniowej fabuły, akcja pokazana jest epizodycznie. Najważniejsze jest to, że widz poznaje bohaterów, członków oddziału saperów. Sierżant William James (nominowany do Oscara Jeremy Renner) obejmuje nad nim dowodzenie po tym, jak poprzedni dowódca zginął w wybuchu bomby-pułapki. Will jest ryzykantem, to osobnik uzależniony od adrenaliny, a wojna jest jego żywiołem. Jego lekkomyślna postawa staje się przyczyną konfliktów z jego podkomendnymi: sierżantem Sanbornem (Anthony Mackie) i plutonowym Eldridge'em (Brian Geraghty). Obaj uważają, że działanie Jamesa może doprowadzić ich do zguby. Upływają kolejne dni służby i kolejne niebezpieczne misje...
Jeśli coś w filmie Bigelow może zaciekawić, to na pewno nie wątła warstwa fabularna, a już prędzej sposób, w jaki reżyserka przedstawia na ekranie całą historię. Bo na pewno nie można odmówić tej pozycji licznych atutów. Nie ulega wątpliwości, że jest to rzecz zrealizowana bardzo sprawnie, jest przekonująca i sugestywna. Przyznam, że dopiero po seansie uwierzyłem w zapewnienia niektórych krytyków, iż "W pułapce wojny" pokazuje inne oblicze wojny w Iraku, niż to, które znamy na co dzień z telewizji. Pozwala zidentyfikować się z bohaterami, a gdy buduje napięcie w scenach rozbrajania kolejnych bomb, to robi to wyjątkowo udanie. Nie ma więc mowy o żadnej nudzie w przeciągu ponad dwóch godzin trwania, co przecież wcale nie było tak oczywiste. Dodam też, że byłem pozytywnie zaskoczony, gdyż pomimo że Bigelow postawiła tu w dużej mierze na paradokumentalną konwencję, to nie nadużywa bardzo popularnych ostatnimi czasy sztuczek, takich jak choćby chaotyczny, rwany montaż. Wręcz przeciwnie - jak na dzisiejsze standardy (by przywołać choćby irytujące kombinacje w filmach Tony'ego Scotta) obraz jest tu przejrzysty, nie utrudnia śledzenia wydarzeń na ekranie. Nie ma tu też miejsca na zbędne efekciarstwo, na pierwszy plan wysuwają się umiar i wyważenie.
Bardzo istotna w kontekście "The Hurt Locker" jest jego wymowa, to, co stara się nam przekazać scenarzysta: wojna to narkotyk jak każdy inny. Jest to niewątpliwie teza nieco pretensjonalna, co jednak nie zmienia jej mocnego wydźwięku. Tym bardziej, że twórcy starają się nie być nachalni w jej lansowaniu, a podany za przykład sierżant James jest postacią zbudowaną wiarygodnie, posiadającą porządne podparcie w postaci rysu psychologicznego. Jeszcze ważniejsze jednak wydaje mi się to, że dzieło twórczyni "Dziwnych dni" nie daje gotowych odpowiedzi, a mówiąc ściślej: nie stara się oceniać, nie posiada jednoznacznie antywojennej wymowy, nie jest też wojny pochwałą. Dzięki temu udało się uniknąć zamienienia całości w drażniącą agitkę i zbudować pełnokrwiste kino.
Werdykt Akademii w przypadku nagrody dla najlepszego filmu za rok 2009 ja sam odczułem jako tzw. "mniejsze zło". Udało się uniknąć nagrodzenia rozbuchanej popeliny pod tytułem "Avatar", która pragnęła sprowadzić X muzę do pozycji jarmarcznej rozrywki, w której liczą się tylko efekty specjalne i to, co wystaje z ekranu po założeniu specjalnych okularów. Nie nagrodzono jednocześnie tytułów, które na statuetkę zasługiwały znacznie bardziej. Nie uważam jednak, żeby dowodziło to czegoś więcej, niż faktu, że decyzje szacownego zgromadzenia z Hollywood, są często podyktowane względami politycznymi. Ten Oscar to nagroda od Akademii dla "amerykańskich chłopców". To gest solidarności i szacunku dla tych, którzy walczą za kraj. Nieistotne, czy w odczuciu hollywoodzkiej śmietanki jest to wojna słuszna czy też nie - te dwie rzeczy warto rozgraniczyć. Brzmi patetycznie? Być może. Ale Amerykanie niczego przecież tak nie uwielbiają jak patosu właśnie.