dir. Walerian Borowczyk
La Marge (znany też pod anglojęzycznymi tytułami The Margin i The Streetwalker) powstało niedługo po artystycznym sukcesie Dziejów grzechu oraz kontrowersjach związanych z Bestią (oba z 1975) i – podobnie jak drugi z wymienionych – sprawia wrażenie rozbudowanej do pełnego metrażu noweli. Walerian Borowczyk po raz kolejny w swej karierze sięgnął po dorobek André Pieyre’a de Mandiarguesa (wcześniej m.in. opierając na jednym z jego opowiadań pierwszy segment swych Opowieści niemoralnych [1973]), by stworzyć kameralną przypowieść o pożądaniu, poczuciu winy i poszukiwaniach zapomnienia. Fiksacja głównego bohatera na punkcie pięknej kurtyzany zdaje się skrywać coś więcej, niż tylko fascynację ulotną urodą i wdziękiem.
Wobec typowej dla Borowczyka powściągliwości narracyjnej i oszczędności dialogów, zawierzamy obrazom. To art-house’owe soft-porno ze skrupulatnością portretujące paryskie dzielnice rozpusty, z natarczywymi prostytutkami uczepionymi rękawa potencjalnego klienta, nocnymi barami i brukowanymi uliczkami. Reżyser z równą pasją fotografuje otoczenie bohaterów, jak ich nagie ciała w trakcie łóżkowych zapasów. I są to kadry, którym oczywiście nie można odmówić wyjątkowego powabu (u Borowczyka nawet podcierająca się kobieta emanuje rozsadzającą ekran seksualnością), które w zasadzie stają się kwintesencją całego seansu. Tym bardziej, że reżyser dodatkowo ozdabia je eklektycznym soundtrackiem, na którym znajdziemy zarówno ówczesne radiowe hity, muzykę klasyczną, jak i niespodziankę pod postacią Shine on Your Crazy Diamond pt.1 Floydów, które stanowi tutaj ozdobę… sceny robienia loda (miazga!).
Treść tymczasem śpi gdzieś pod spodem, jakby zawstydzona tą orgią zmysłów. Przez dłuższy czas ubóstwo fabularne wydaje się w niczym nie przeszkadzać, aż tu nagle nadchodzi ostatni akt. Końcowe 15 minut to nieskrępowane królestwo kiczu i koszmarnego aktorstwa udręczonego Joe Dallesandro. Nie dbając zanadto o jakikolwiek rozwój postaci, Borowczyk brnie w camp totalny, tani melodramatyzm, nie stroniąc przy tym od artystowskiej ironii. Łatwo stracić rezon, obserwując jak historia nagle wykonuje dramatyczną przewrotkę, a wszystko zmierza ku pełnemu goryczy, fatalistycznemu finiszowi. Nagle ten rozegrany niemal bez słów romans wytraca powab klasycznej baśni o Pigmalionie z rozmarzonym spojrzeniem i szlachetnej kurwie, a przed oczami zostaje nam jedynie desperacko uczepiona garści franków kochanica, która paradoksalnie nigdy nie była częścią szerszego obrazu.
La Marge ostatecznie przeszło bez większego echa nawet we francuskich kinach i dziś, obok Lulu (1980) stanowi jeden z najmniej znanych wyjątków w dorobku Polaka. Dla każdego estety będzie to jednak równie udany wybór, jak sztandarowe dzieła twórcy: zatopiona w dekadenckim marazmie celebracja rozkoszy ciała i udręk umysłu. Z większym smakiem już się nie da bez utraty erotycznych walorów, a Kristel i Dallesandro – dwie ikony seksu swojej epoki – to duet wręcz pomnikowy, jakby ciosany dłutem greckich mistrzów. A że niepostrzeżenie prowadzą nas na dno? Tym lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz