30 kwietnia. Noc Walpurgi, a u Celtów Beltaine. Noc duchów i zmarłych, symboliczne rozpoczęcie lata. To tego dnia
Adolf Hitler popełnił samobójstwo w swym berlińskim bunkrze, świadom
nieuchronnej klęski Tysiącletniej Rzeszy. 30 kwietnia 1966 roku uznaje się za oficjalną
datę założenia laveyowskiego Kościoła Szatana. W wierzeniach dawnych pogan było
to jedno z najważniejszych świąt w roku, stojące niejako w opozycji do
rozpoczynającego zimę Samhain. Obecnie, noc z 30 kwietnia na 1 maja i
następujący po niej dzień jest w wielu zachodnich krajach okazją do zabaw i
festynów (wciąż w wielu partiach świata podtrzymywana jest tradycja tzw. may
pole, fallicznego symbolu obfitości i przejścia ze stanu dziewiczego do
seksualnej dojrzałości).
W dzisiejszym tekście grupa bezbożników w składzie: Mariusz Czernic (Panorama Kina), Pawełek Kuternóżka, Rudolf von Sebottendorf i Ungern z The Blog That Screamed oraz niżej podpisany, postanowiła przywrócić tej wyjątkowej dacie przynależne jej magię i tajemnicę. Napotkacie tu zjawy, duchy wszeteczne, zapomniane przez Boga wioski, szamanki spermy, zaklinaczki kutasów, ofiary śląskiego jadu kiełbasianego oraz wiedźmy nieoczywiste. Gotowi?
Caligula
___________________________________________________________________________________
1960 - City of the Dead (reż. John Llewellyn Moxey) - Caligula
Gdzieś w Nowej Anglii jest sobie miasteczko, w którym czas się zatrzymał. W 1692 roku mała osada Whitewood była świadkiem spalenia na stosie czarownicy Elizabeth Selwyn (Patricia Jessel), która przed śmiercią przeklęła wszystkich mieszkańców. W czasach współczesnych do miejscowości przybywa młoda studentka, która pragnie zbadać temat czarnej magii. Whitewood okazuje się być nieprzyjaznym miejscem, nad którym zdaje się wisieć mroczna tajemnica. Więcej na ten temat wie z pewnością niewidomy ksiądz, który jednak nie jest skory do rozmów. Tymczasem zbliża się 1 lutego, święto Matki Bożej Gromnicznej, kiedy to tubylcy przygotowują się do przerażającego rytuału…
Szacowny brytyjski gotyk, w którym wiedźmy poczynają sobie śmiało. Pomimo, że akcja rozgrywa się na amerykańskiej ziemi, film w całości powstał w Shepperton Studios na Wyspach, a studyjne możliwości pozwoliły nadać historii widmowy koloryt. Skonstruowane w hali dekoracje ustawicznie spowija gęsta mgła, plan tonie w mroku i nieprzeniknionych cieniach. Słowem: klimat jak malowany. Ekranowe Whitewood to doprawdy upiorne, odrealnione miejsce, z tych gdzie ciężko sobie wyobrazić, aby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach pragnął mieszkać. W momencie, gdy Nan Barlow (Venetia Stevenson) przekracza granice osady, przenosi się niejako ze świata rzeczywistego do tytułowej krainy umarłych, zamieszkiwanej przez potępieńczych wyznawców Lucyfera. Wspomnianych wiedźm przed kamerą wielu nie ma, ale te które są (w tym jedna nieoczywista!) to paskudne szatańskie pomioty (w odróżnieniu od współczesnej, hipsterskiej wizji czarownictwa, którą upodobały sobie środowiska feministyczne). Tak, City of the Dead to klasyczna brytolska robota, której nieobce są skróty myślowe i pomniejsze głupoty fabularne, a która atmosferą przede wszystkim stoi. Pośród obsady bryluje niezastąpiony Krzysztof Lee, którego rola jest stosunkowo mała (łącznie uzbiera się kilkanaście minut czasu ekranowego), za to kluczowa dla całej opowieści. Mamy tutaj również wywrotowy twist w połowie seansu (pierwsze skojarzenie to Psychoza Hitchcocka, która miała premierę w tym samym czasie, a więc o „kradzieży” pomysłu raczej mowy być nie mogło) i niezwykle efektowny finisz na starym cmentarzu. Na temat ogólnych wpływów, jakie obraz Moxeya wywarł na późniejsze kino grozy rozpisywać się nie będę – z pewnością inni zrobiliby to lepiej ode mnie – napiszę jeno, że to kawał dostojnej roboty z przedsionka czeluści piekielnych.
_________________________________________________________________________________
1964 - Witchcraft (reż. Don Sharp) - Mariusz Czernic
Fan europejskiego kina
pośledniejszej kategorii zaraz poczuje się swojsko widząc Víctora Israela,
jednego z najpiękniejszych brzydali jakich nosiły ekrany, w roli podejmującego
dwójkę mieszczuchów właściciela gospody. Urodzony Gargamel, przygłuchy i
garbaty, pełni odpowiedzialną funkcję „Dziadka Dobrej Rady” - ostrzegającego
przed dalszą podróżą. Młodzi oczywiście zignorują niebezpieczeństwo, przez co
trafią do opuszczonej śródgórskiej wioski, a tam zaczną mnożyć się zadziwiające
incydenty. Niepokój wzbudza już starucha wyłaniająca zza wzgórza ze stadem
rogatych kozłów, a chwilę potem ktoś odjeżdża ich jeepem. Samochód odnajdzie
się koło domu sędziwej mieszkanki, która wydaje się być jedyną osobą przebywającą
w okolicy. Lecz gdy Mario wykona serię fotografii dokumentujących osadę, na
negatywie pojawią się liczne sylwetki tajemniczych kobiet; nocą zaś napotka na maszerującą
wśród mgły procesję z pochodniami. W tym czasie Delia doświadczy delirycznej halucynacji,
obrazującej zaślubiny z półnagim spotworniałym mężczyzną zakutym w kajdany
opresyjnego matriarchatu…
The Witches Mountain to film niedoskonały i nierówny, wymagający od odbiorcy empatycznego podejścia; cechujący się jednak tym czymś, z powodu czego szpera się wśród tego typu zapomnianej obskury. Zresztą, nie zahartowani w bojach z eurotrashem widzowie nie docierają do takich tytułów. Niezaprzeczalny atut stanowi tutaj zjawiskowy soundtrack autorstwa Fernando Garcíi Morcillo. Z monumentalnym, chóralnym motywem przewodnim - przypominającym szatańską wariację na temat Dies Irae. Muzykę tę słyszy sam główny bohater, bowiem nawiedza ona jego głowę, a z pełnym rozmachem wybrzmi w frenetycznym grande finale, podczas nocnego sabatu. Wiedźmy z Pirenejów nie mają w sobie nic z Czarownicy miłości (2016), tej plastikowej lali, o aparycji i wdzięku ezoterycznej instagramerki. To okryte czernią i tajemnicą prawdziwie iberyjskie brujas, nieprzeniknione i groźne. Takie, na widok których odruchowo sięgasz po hubkę i krzesiwo (oraz solidną podpałkę) lub szukasz namiarów na sprawdzonego witchfindera. Ekstatyczny balet piekielnic, eksponujących w brudnej bieliźnie całą szpetotę swej ciałopozytywności, powinien wprawić w kompleksy Lucę Guadagnino z jego wymęczoną festiwalową wydmuszką, Suspirią (2018).
___________________________________________________________________________________
La papesse zasadniczo nie posiada fabuły, będąc
zbiorem mniej lub bardziej perwersyjnych scen. Wyabstrahujmy jednak coś z tego
chaosu: oto kształcący się na adepta sztuk tajemnych niespełniony artysta Laurent
znajduje tajemniczą sektę, do której dołącza. Poddaje się go tam kolejnym
próbom, mającym na celu wejście na wyższy stopień wtajemniczenia – wpierw wokół
jego zakopanego ciała zaczynają gromadzić się węże, następnie zostaje porządnie
ubiczowany, by finalnie przejść test trucizny. Na czele owego satanicznego kultu
stoją kobiety o nie zawsze oczywistej urodzie i zwykle nieoczywistym podejściu
do płci przeciwnej – otóż te Agentki Szatana lubią patrzeć na torturowane, biczowane
ciała młodych mężczyzn. Nie są to jednak szlachetne damy, a raczej żyjące na
uboczu jednostki podporządkowane jednemu celowi: powrotowi rządów kobiet, niszczonych
latami prześladowań ze strony wszelakich instytucji, głównie religijnych. Wobec
głównego bohatera są jednak szczególnie wyrozumiałe (mizoandrii nie uświadczysz),
do tego stopnia, że atrakcyjna blondynka Iltra telepatycznie przesyła ból,
jakiego zaznaje mężczyzna podczas inicjacji, na jego żonę Aline, sugerując
jednoznacznie, że kobiety zniosą więcej niż mężczyźni! Czarownictwo w filmie
odżegnuje się od wizerunku starej baby z purchawą na nosie, kierując się w
stronę witalności, młodości i piękna. Bohaterki to współczesne kobiety
wyzwolone, rządzące nieudolnymi mężczyznami i ich fantazyjnymi wyobrażeniami o dominacji
na gruncie społecznym i osobistym. Oglądany w takim kluczu film okaże się
peanem na cześć wolności, inności, niedopasowania i wykluczenia. Ambiwalencja
czarownic jest tutaj dodatkowo podkreślona przez ich dążenia do wyciągania z ofiar
„tego co najlepsze”, czy będzie to nasienie potrzebne do spłodzenia nowej,
„czystej”, rasy (wpisujące się w trend „zaklinania fiutów”), czy też siły
witalne słabszych psychicznie i uległych jednostek.
Finał w postaci nocy Walpurgi ukazuje to szaleństwo (albo oświecenie?) jako czystą, nieskrępowaną zabawę z iście dzikimi, tarantellicznymi tańcami (wszystko improwizowane na planie w swobodnym, modernistycznym duchu). Czarny sabat w najczystszej postaci. Nagromadzenie takiej ilości treści na tyle osłabiło ich twórcę, Mario Merciera, że była to jego ostatnia orgia. Po premierze La papesse reżyser zniknął z filmowego firmamentu, co jakiś czas jedynie dając znaki życia w postaci hermetycznej twórczości prozatorskiej, zakorzenionej w szamanizmie i okultyzmie.
___________________________________________________________________________________
1975 - Parapsycho - Spektrum der Angst (reż. Peter Patzak) - CaligulaPercepcja pozazmysłowa, reinkarnacja, telepatia – Parapsycho to trzy nowele z pogranicza grozy osnute wokół paranormalnych wątków. W pierwszej z nich poznajemy mężczyznę, który w trakcie podróży samochodem zbacza z głównych dróg i trafia do starej posiadłości zamieszkiwanej przez tajemniczą lokatorkę. Środkowa historia rozpoczyna się od wypadku samochodowego, w którym ginie prowadząca auto kobieta. Towarzyszący jej mąż i córka uchodzą z życiem, po to tylko, by przekonać się, iż czasem nie da się uciec zaświatom. W ostatniej noweli dysponujący telepatycznymi mocami mężczyzna siłą umysłu ściąga do swojego mieszkania młodą dziewczynę, by przetrzymywać ją jako więźnia…
Austriacka antologia otwarcie flirtująca z kinem
eksperymentalnym. Choć stojący za kamerą Patzak przez większość czasu unika
tanich efektów szoku, to znalazło się tu np. miejsce dla prawdziwej sceny
autopsji (rozcięta skalpelem od obojczyka do wzgórka łonowego denatka wyprzedza
zatem swym występem niesławne „kolaże” industrialowców z SPK na ich koncertówce
Despair z 1982 roku). Nie zabraknie
też eksponowanej bez pruderii golizny: ciało i ludzka seksualność wydają się tu
być nierozłącznie zespolone z tym, co nadnaturalne. Despotyczny telepata za pomocą
samego dotknięcia czy nawet myśli doprowadza do orgazmu swą niewolnicę, zmarłe
przed laty zabójczynie błąkają się po swych dawnych włościach w poszukiwaniu
męskich ofiar gotowych zaspokoić ich dziewczyńskie chucie z naddatkiem, a
zdradzane żony wywierają zemstę na schamiałych mężach zza grobu. Każda z
opowieści ma swój potencjał, nie zawsze w pełni wykorzystany (brak napięcia
doskwiera zwłaszcza w noweli drugiej), niemniej nie można odmówić Parapsycho oryginalności i intrygujących
rozwiązań (pod tym względem najciekawsza jest z kolei „trójka”, w której dobrze
udało się wygrać osaczenie bohaterki). Całość jest ponadto profesjonalnie
zrealizowana (czyt. eksperymentatorskie zapędy nie są w tym przypadku wymówką
dla filmowego analfabetyzmu) i wyposażona została w doświadczoną ekipę
aktorską, pośród której znajdziemy Williama Bergera, Mathieu Carrière’a (Niepokoje wychowanka Törlessa [1966],
nihilistyczne i obskurne Born for Hell
[1976]) czy znaną z występów w Diaboliku
(1968) i Perversion Story (1969)
Marisę Mell. Wystarczy w sam raz na sytą kolację dla zajawkowiczów niesamowitości.
___________________________________________________________________________________
1989 - Laurin (reż. Robert Sigl) - Caligula
Debiutancki obraz Roberta Sigla inspiracji szuka zarówno w
rodzimej tradycji, ze szczególnym uwzględnieniem przesiąkniętych okrucieństwem
utworów braci Grimm, jak i u brytyjskich klasyków ekranowej grozy. Największy
dług wdzięczności zaciąga jednak paradoksalnie u Włochów, od których czerpie
skłonność do stylizacji przy jednoczesnej nonszalancji względem logiki i
fabuły. Ta ostatnia jest zresztą bardzo uboga: scenariusz ogranicza się do
ogólników (nieobecny ojciec – marynarz, ekscentryczna babcia, grasujący w okolicy
morderca dzieci), ledwo sygnalizuje tropy, dialogi są ascetyczne, interakcje
pomiędzy postaciami zdawkowe. Ciężar narracyjny przerzuca się tu na kreowany
obrazami nastrój. Sigl chętnie sięga po sceny rodem z niepokojącego snu,
nierzadko oświetlając je w kolorystyce spod znaku Mario Bavy czy Dario Argento.
Owszem, nie będzie przesadnym nadużyciem stwierdzenie, że dużo tu z ducha poetyki
giallo: szczególnie widoczne jest to w feerycznym finale stanowiącym niejako
skrzyżowanie makabry Profondo Rosso
(1975) i oniryzmu Suspirii (1977),
kiedy dziewczynka-medium (?) rozprawia się z oprawcą pośród gotyckich
dekoracji. Wizualnie jest to więc zdecydowanie intrygujący okaz, jednak pomimo
moich zapewnień o powinowactwach z włoskimi specjałami, gatunkowi puryści nie
znajdą tutaj zbyt wielu powodów do zachwytu - Laurin przez większość czasu konsekwentnie unika efektów szoku, a niespieszny
rytm podporządkowuje atmosferze. Ale za to jaka to atmosfera!
___________________________________________________________________________________
1989 - Sukkubus - den Teufel im Leib (reż. Georg Tressler) - Ungern
Troje pasterzy wyrusza na wysoko położone
hale; znajduje się wśród nich pewien podrostek rozpoczynający dopiero praktykę
juhasa. Czas mija monotonnie wraz z rytmem przelewających się nad granią mgieł,
odprawianych rytuałów mających zapewnić ochronę stada, tudzież typowych
czynności, takich jak wyrób bryndzy. Któregoś dnia przywódca postanawia
przemieścić złaknioną karmy rogaciznę na zbocza okrytej złą sławą Czarnej Góry.
Widniejący na skale wizerunek diabła ostrzega, że to miejsce znane z działania
sił demonicznych.
Wśród mężczyzn znajduje
się sprośny osobnik o wybujałym libido i homoseksualnych ciągotach. Podgląda
pod wodospadem rozebranego do rosołu bacę, a gdy ten przepędza zalotnika, koncentruje
swą uwagę na niewinnym ciele pastuszka i wyłącznie przytomność lidera grupy, najstarszego
i najroztropniejszego spośród całej trójki, pozwala ochronić młokosa przed
gwałtem. Zresztą chłopak ponad towarzystwo nagrzanego wieprza przedkłada
kompanię swojej ulubionej krówki, Bruni; naciera tors solą i kładzie się na
trawie pozwalając by bydle dokładnie go wylizało. Ciężko mu wytrzymać obok typa,
który potrafi trzepać kapucyna przy wspólnym stole, a nocą zaś nieustannie
dybie na dziewiczy tyłek. Atmosfera staje coraz bardziej napięta. Któregoś
dusznego, wypełnionego samogonem i bluźnierstwem wieczoru, mężczyźni klecą - ze
znalezionego w grocie konara o kształcie głowy oraz siana i rozmaitych szmat - kukłę
na podobieństwo jakowejś Marzanny. Największy zbereźnik szybko ulży sobie na
owym chochole, a profanacja sakramentu chrztu sprawi, że zaczną dziać się
rzeczy niebywałe: spomiędzy gałganów poczną ukazywać się jędrne żeńskie kształty.
To co pasterze uznają za
deliryczne pijackie zwidy powróci w świetle dnia, w pobliżu ich koliby zjawi
się milcząca piękność. Jednak, jak to nie tylko w legendach, ale i w życiu
bywa, obiecująca młoda kobieta okaże się być zacietrzewioną feministyczną
harpią, a gwoli ścisłości rodzajem śmiertelnie niebezpiecznego sukkuba. Kolokwialne
i mało eleganckie określenie „szczucie cycem” trafnie opisywałoby jej
zachowanie, gdyby nie to, że biust to nie jedyny przymiot, który pocznie nachalnie
eksponować. Ów lubieżny prosiak, polujący wcześniej na chłopięce pośladki, wyda
się być wcale nie takim zadeklarowanym waginosceptykiem i spróbuje pojmać oraz wychędożyć
seksowną wiedźmę, co przypłaci – dosłownie – utratą skóry…
Sukkubus…
odbiega od wszystkiego co zwykło się utożsamiać z hasłem „horror z lat
osiemdziesiątych”. Ascetyczny i surowy, toczący się niespiesznym tempem,
sprawia wrażenie jakby pochodził raczej gdzieś z wcześniejszej dekady. Bliżej mu
do twórczości serbskiego mistrza etno-grozy Đorđe Kadijevića, spod znaku Leptiricy (1973), niż tego co
dominowało wówczas w zachodnim kinie. W 2010 roku powstał kolejny, tym razem
uwspółcześniony tytuł – Sennentuntschi
(w Polsce znany jako Alpejska Klątwa),
prócz pomysłu zaczerpniętego z tego samego ludowego podania nie posiadający z
dziełem Tresslera nic stycznego.
___________________________________________________________________________________
2020 - Sabat sióstr (Akelarre, reż. Pablo Agüero) - Rudolf von Sebottendorf
Akelarre to w języku euskara miejsce sabatu (dosł. łąka Kozła). Jednak oprócz tytułu, miejsca i czasu akcji oraz tematyki, filmy Olei i Aguero zdaje się dzielić wszystko. Starsza pozycja jest naturalistyczną opowieścią w duchu Młota na Czarownice (1970) Otakara Vavry, zaś film Pedro Agüero to naszpikowany bajkowymi rozwiązaniami Netflixowy szmonces, nadgorliwie prawomyślny i comme il fault względem obowiązującej linii politpopu. W sam raz pod pisk internetowych sufrażystek, dla których szczytem młodzieńczej rebelii było założenie do butów różnokolorowych sznurowadeł (i to szczytem niezdobytym). Zadbano też o pełną zgodność z wytycznymi Nowego Purytanizmu (Paul Naschy nie miałby w dzisiejszych czasach czego szukać), gdzie męski zachwyt nad pięknem kobiecego ciała, nie ważne w jakiej formie wyrażony, zaraz zostaje wtłoczony w formułę seksistowskiej chamówy. Seks na ekranie ma być teraz dogmatycznie konsensualny, choć brzmi to jakby ktoś wymawiał słowo ,,aseksualny'' z pełnymi ustami (raczej nie autentyczna wiedźma podczas robienia fellatio Baphometowi). W Sabacie Sióstr granicę moralną wyznacza płeć - mamy klasyczne ,,girls against boys''. Niemniej reżyserowi i scenarzystom nie sposób odmówić talentu, film Aguero to efektowna, bardzo sprawnie opowiedziana, sfotografowana i zagrana story. Jej bohaterki posługują się piękną i trudną mową euskara.
Kraj Basków, XVI wiek. Społeczność wioski gdzie rozgrywa się akcja tworzą same kobiety, mężczyźni wypłynęli na morze. Przybyły z daleka inkwizytor kwateruje w pobliskim klasztorze i raźno zabiera się do dzieła. Grupa młodziutkich, zakwitających dziewcząt zostaje ujęta przez knechtów i bez zdania racji wtrącona do lochu. Będą po kolei przesłuchiwane na okoliczność wiedźmiarskich praktyk, arbitralnie im zaimputowanych. Takie jest zawiązanie opowieści o roztropnych pannach, które w obliczu zagrożenia postanawiają stworzyć pewne symulakrum rzeczywistości i podać je na tacy swoim katom. Żeby to zadziałało w filmowym uniwersum, należało wymyślić im odpowiednio słabego i labilnego przeciwnika. Dlatego Inkwizytor (Alex Brendemuhl) to mimo groźnej postury człowiek be właściwości, wewnętrznie sprzeczny w swoich reakcjach. Podczas przesłuchania, prosta wieśniaczka Ana (Amaia Aberasturi) w kazuistycznej szermierce słownej osiąga remis z kształconym w jezuickich kolegiach wyjadaczem. Ana wyczuwa jego obsesję poznania ceremonii sabatu za wszelką cenę i potraktuje to jako deskę ratunku dla wszystkich, aby zyskać na czasie. Nie podsłuchiwane przez nikogo (?!) dziewczęta w celi przygotowują monstrualną hucpę, którą będą wciskać na przesłuchaniach. Przyznają się do tajemnych praktyk i opiszą je z ustalonymi wcześniej detalami inspirując się wszystkim, co pod ręką, niczym bohater Podejrzanych (1997) Briana Singera. Jest to łatwe, ponieważ filmowi inkwizytorzy nie posiadają na ten temat żadnej wiedzy. Obie strony znają ten sam zabobon z gminnych przekazów ustnych, klechy dostają więc to, co chcą usłyszeć. W pewnym momencie inkwizytor przywołuje opis ekstazy św. Teresy z Avilla, co Ana w mig podchwyci subwertując w symulację seksu z Lucyferem, którego miała doświadczyć. Facet chłonie to jak pod hipnozą, a oświetlone niczym obraz Georgesa De La Toura dziewczę już wie, ze ma starego incela na widelcu. Nie uszło jej uwadze, że dostrzegł w niej właśnie piękną kobietę w całym wrzącym erotyzmie, a jego spetryfikowane ascetycznymi praktykami serducho wysyła właśnie synaptycznego herolda pół metra na południe. To już ojciec Barre, inkwizytor-hipis z Diabłów (1971) Kena Russella był bardziej niezłomny!
Clou programu to inscenizacja ceremonii sabatu przed całym trybunałem, na polanie o księżycu, w której za leitmotiv robi niewinna, ludowa piosenka miłosna, przearanżowana na dziki, transowy, minimal folk. Scena tyleż efektowna, co absurdalna, ponieważ w jednej chwili dotychczasowe wyplataczki konopnych sznurków dostają ekstra umiejętności : od spider walku i hatha jogi dla zaawansowanych, przez dograną co do joty choreografię, aż do sztuki gry na instrumentach. Jakim cudem? A bo tak. Wszystko ma być nieoczywiste. Słowo idealne w tym przypadku, ponieważ nic nie znaczy. Jednocześnie finałowe widowisko jest porządnie skonstruowane od strony wykonawczo-dramaturgicznej, to kawał kina. Dlatego wciąga aż do samego, feralnego końca, będącego jawnym ukłonem w kierunku Thelma & Louise (1991). Film nie jest folk horrorem, jak chcą niektórzy, ale może być dla niego uwerturą. Po tych wydarzeniach, tam kiedyś dopiero zacznie straszyć.
***
Autorzy:
Mariusz Czernic, Pawełek Kuternóżka, Rudolf von Sebottendorf, Ungern i Caligula