4/22/2021

Intrépidos Punks (1988)

dir. Francisco Guerrero



Tytułowe „punki” to naprawdę nieprzyjemna zgraja. Rabują, gwałcą, palą, biorą narkotyki i wódę chleją. Są niczym członkowie Hell’s Angels, tylko „bardziej”: ich życie to ciągła impreza i drwina ze sprawiedliwości. O tym, że zadzierać z nimi nie warto świadczą ich fantazyjne stroje, odzwierciedlające rogate, bezpańskie dusze.

Film rozpoczyna fala dziewczyńskiej przemocy, gdy to grupa lasek co nigdy nie miały problemów z doborem sznurówek do obuwia, wpada pod przebraniem sióstr zakonnych do banku i dokonuje napadu. Zaraz potem do akcji wkraczają maczystowcy gliniarze z wąsem, którzy mają za zadanie rozpracować gang wyzwolonych feministek. Te jednak nie dają sobie w kuskus dmuchać: towarzyszy im grupa przyozdobionych w pstrokate peruki degeneratów, przy których zbiry z Mad Maxa wyglądają jak członkowie szkolnej trupy teatralnej podczas wystawienia Pana Tadeusza. To, co następuje potem to orgiastyczny wysyp terroru: zmotocyklowane dziwki i dziwkarze urządzają sobie festiwal gwałtu na żonach więziennych strażników (uczciwie chcą przy tym wymiany zakładników, jednak klawisze temat olewają będąc na ostrym kacu po suto zakrapianej imprezie), a w tle przygrywa im skoczny burrito-punkrock (napastnicy dają zresztą regularny koncert w domu ofiar, wnosząc doń uprzednio zestaw perkusyjny i wzmacniacze!). Zgrają gardzących życiem i porządkiem śmieci dowodzi dziobata blondyna z gumowym biustem i grzywą, która mogłaby wpędzić w kompleksy Dee Snidera. To ona chce odbić z celi swego oblubieńca, zbója o ksywie Tarzan…

Czegoż tu nie ma, drogie droogiesy! Oprócz Tarzana są jeszcze takie persony, jak Pirat (sic!) oraz Kaligula (just sick!!!). W otoczeniu odzianych jak skończeni kretyni (Tarzan nosi na ten przykład jakąś debilną maskę z cekinów) samców cały czas kręcą się skąpo odziane i zawsze chętne do spółkowania i palenia cracku niewiasty. Intrépidos punks to dzieło jakiegoś pomazańca Bożego, filmowego analfabety, który postanowił stworzyć kino akcji w wydaniu totalnym i… zwyczajnie przegiął. Akcja mknie na złamanie karku, ignorując wszelkie zasady logiki, poszczególne sekwencje radosnej rozpierduchy spajają spłodzone w szatańskich mękach linie dialogowe. Gdzieś tam u stóp tej potępieńczej kawalkady plącze się jakiś wątek fabularny, ale jest on na tyle wątły, że szybko zapominamy o jego istnieniu. Do tego praktycznie cały soundtrack stanowi utwór tytułowy w wykonaniu meksykańskiej grupy Three Souls in My Mind, który powraca za każdym razem, gdy historia nabiera tempa, czyli średnio co… 2-3 minuty.

Krótko: ta ultra-prymitywna rąbanka na pełnym gazie to niezłe pranie mózgu. Po skończonym seansie każdy szanujący się panczur stwierdzi, że jego irokez chyba jastrząb w locie płodził, a ramoneska posiada za małą ilość ćwieków. To szowinistyczna chamówa jak się patrzy, klejnot z krainy mezcalu, który wchodzi udanie dopiero wtedy, gdy jesteś już tak narąbany, że – parafrazując Willema Dafoe - nie zauważasz że waląc z gwinta połknąłeś robala. Ujmując w trzech słowach (a uwierzcie, że to będą jedyne słowa, które kłębić się Wam będą pod kopułą, gdy ta obskurna jazda dobiegnie końca): sexo, drogas, violencia!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz