Wracam do korzeni, czytajcie: sięgam do swojej kolekcji VHS-ek. To, co stamtąd będę wybierał, to specyficzne okazy, najczęściej kino klasy B., które najlepiej smakują w takiej właśnie, obskurnej, ale nieskończenie sentymentalnej formie: z dziwacznymi tłumaczeniami, nie zawsze wybitną formą lektora, okresowymi zaburzeniami obrazu (wiadomo: taśmę wcięło, czasem trzeba dostroić itd.). Purystów uspokajam: raczej nie uświadczycie tutaj Bergmana, Felliniego czy Tarkowskiego. Prędzej obrazy, które jakimś "dziwnym trafem" wymsknęły się nam z pamięci, takie o których wolelibyśmy zapomnieć albo po prostu filmowy trash w starym, dobrym wydaniu. W zestawie, z reguły po dwa, trzy tytuły z omówieniem, bez głębokich wynurzeń i interpretacji. Na pierwszy strzał wybrałem duet może mało dopasowany, ale wdzięczny.
The Pope of Greenwich Village (1984)
dir. Stuart Rosenberg
Rourke, Roberts i Sinatra w jednym filmie. Nie, nie Julia, tylko Eric, a Frank "użycza" tu jedynie głosu. Za ozdobę robi wygimnastykowana Daryl Hannah. Stojący za kamerą Stuart Rosenberg to sprawny rzemieślnik, który posiada na swoim koncie takie głośne tytuły, jak "Nieugięty Luke" z Paulem Newmanem czy "Więzień Brubaker". "Papież z Greenwich Village", który był jednym z ostatnich filmów w karierze tego reżysera, to próba zmierzenia się z klimatami gangsterskimi. Obraz, który zadebiutował na ekranach w tym samym roku, co słynne "Dawno temu w Ameryce", nijak z arcydziełem Sergio Leone w szranki stawać nie może, niesprawiedliwością byłoby jednak odmawiać mu swoistego uroku, ba! klasy nawet.
Zgodnie z regułami amerykańskiego kina dekady lat 80., wszystko jest tu skrajnie wystylizowane, oparte na cudnie przetworzonych kliszach, którym nadano nowego blasku. Mamy więc chłopaka imieniem Charlie (Rourke), który lubi się elegancko nosić, nawet jeśli z reguły nie śmierdzi groszem. Jest też jego brat, sympatyczny i niezbyt rozgarnięty cwaniak (Roberts), który pewnego dnia wpada na plan... obrabowania mafii. Nieświadom, do kogo należą pieniądze, Charlie zgadza się wziąć udział w skoku...
Zarys fabularny brzmi co najmniej znajomo, ale dzięki lekkości narracji i wykorzystaniu szeregu sprawdzonych chwytów, Rosenbergowi udaje się schwytać nas za serca. No bo jak tu nie lubić tego szubrawcy Rourke'a? I jak tu nie kibicować dwóm bezrobotnym kelnerom w ich starciu z zorganizowaną przestępczością? W styranej wersji z lektorem, która leży u mnie półce, czaru omawianej pozycji dodaje dostojny głos Władysława Frączaka i okazjonalne wpadki tłumacza. Patrząc na grę Erica Robertsa, ciężko miejscami nie wybuchnąć śmiechem, zastanawiając się jednocześnie czy aby na pewno nie przegina, czy może też tworzy jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze. Rourke to z kolei... Rourke, nic dodać, nic ująć. A gdy już myślimy, że ta historia skończy się w jakiś naprawdę przykry sposób, scenarzysta pokazuje nam język, racząc jednym z najbardziej frywolnych zakończeń do czasów "Death Proof" Tarantino.
Ocena: ****
Audrey Rose (1977)
dir. Robert Wise
Dystrybutor zachwala na odwrocie okładki "Audrey Rose" jako "najlepszy film" Roberta Wise'a od "paru lat". Patrząc na bogatą filmografię twórcy "Nawiedzonego domu", można to uznać za solidną rekomendację. Gdy dodamy, że w obsadzie znalazł się m.in młody Anthony Hopkins, a fabuła nastręcza porównania z "Egzorcystą", to apetyt rośnie.
A tu co? Ano właśnie nic wielkiego. Zacznijmy od tego, że omawiany tytuł to w większym stopniu melodramat, aniżeli horror. Po ciekawej pierwszej połowie, gdzie Wise zgrabnie żongluje gatunkowymi błyskotkami, następuje część druga, w trakcie której thriller z elementami paranormalnymi przeistacza się w niezamierzenie śmieszny dramat sądowy. Wszystko kręci się wokół tematu reinkarnacji, a na jedną ciekawie zainscenizowaną scenę przypadają co najmniej dwa absurdy fabularne. Na finiszu, scenarzyści pozostawiają nas w miejscu, gdzie wypada jedynie rozłożyć bezradnie ręce i spytać: "ale po co?".
Jeśli mi zaś nie wierzycie, spytajcie mojej dziewczyny, której do bycia wystraszoną po zmroku przy byle horrorze wiele nie trzeba. Kasetę do odtwarzacza wkładałem z niezobowiązującym nastawieniem na kino grozy w nieco bardziej staromodnym wydaniu. Moja lepsza połowa, mimo pewnych obiekcji, podjęła wyzwanie, po czym... kilka razy się zaśmiała, a w połowie zaczęła przysypiać. Panie Wise, proszę wierzyć, kiepska to rekomendacja dla dreszczowca.
Czytał: Lucjan Szołajski.
Prawdziwe nazwisko tego drugiego lektora to Lucjan Szołajski. Taka tam drobna uwaga z mojej strony. ;)
OdpowiedzUsuńNo i je odzew,)
OdpowiedzUsuń