1/03/2018

Brimstone (2016)

dir. Martin Koolhoven



Napiętnowanie fanatyzmu religijnego ma w kinie długą tradycję. Już w słynnym "Häxan" Szwed Benjamin Christensen konfrontował widza ze zgubnymi skutkami wiary w zabobony. Po tematykę terroru o podłożu religijnym chętnie sięgało również kino eksploatacji, by wymienić tu tylko najbardziej znane przykłady, jak "Witchfinder General" czy "Hexen bis aufs Blut gequält" (aka "Mark of the Devil"). W mistrzowski sposób z zagadnieniem obszedł się Ken Russell w swym bodaj najbardziej kontrowersyjnym dziele pod tytułem "Diabły". Obecnie, szkalowanie wszelkiej maści "ortodoksów" i bigotów to już stąpanie po cienkim lodzie. W czasach, gdy polityczna poprawność wprost nakazuje się nam solidaryzować z "braćmi" z Bliskiego Wschodu, których duchowni bez cienia zażenowania twierdzą, że niemowlę w pełni gotowe jest już do odbywania stosunków seksualnych (!), wytykanie absurdów fundamentalistycznych wierzeń nie jest już tak bardzo w cenie. W końcu kto wie, czy pod postacią obłąkanego księdza przypadkiem nie czai się jakiś imam, którego szkalować nie wypada...


Tymczasem Wielebny z filmu Martina Koolhovena to prawdziwe wcielenie ograniczeń umysłowych związanych ze ślepą wiarą w dogmaty i hipokryzji w jednym. O tym, jak paskudna jest to postać, dowiadujemy się z rozbudowanych retrospekcji w środkowej części seansu. Jednak już po reakcji Liz (Dakota Fanning) w trakcie nabożeństwa, można się domyślić, że mówiący z twardym akcentem kaznodzieja to niezłe ziółko. Wkrótce, w małej społeczności holenderskich osadników rozpęta się prawdziwe piekło.


"Brimstone" dzieli się na cztery rozdziały, które wespół tworzyć mają tragedię o iście biblijnych rozmiarach. Ambicje reżysera są jednak niewspółmierne do poziomu samego scenariusza, który z czasem zdradza coraz więcej cech błahostki. O ile działania cytującego na każdym kroku Pismo Święte księżulka budzą przez większość czasu słuszny sprzeciw, o tyle chwyty rodem z kina grozy nie przystają do arcypoważnej tonacji całości. Apogeum groteski rzecz osiąga w finale, w którym prędzej widzielibyśmy Arnolda Schwarzeneggera, aniżeli filigranową Fanning. 


Nie oznacza to wcale, że obraz Koolhovena to od początku do końca pretensjonalny niewypał. Przez większość dwuipółgodzinnego seansu, ta wyprawa do toczonego przez grzech i rozpustę Nowego Świata, udanie trzyma w napięciu. Typowo gatunkowe uproszczenia znajdują przeciwwagę w realizacyjnym rozmachu, oprawie plastycznej i dobrym aktorstwie. Guy Pearce, nawet jeśli cały czas gra na przysłowiowe "jedno kopyto", i tak elektryzuje jako demoniczny klecha-psychopata. W porównaniu z nim, Fanning ma okazję do stworzenia bardziej zniuansowanej figury, choć z pewnością nie tak efektownej. Drugi plan również nie zawodzi, nawet jeśli z reguły są to jedynie postaci z papieru, mające służyć urzeczywistnieniu autorskiej wizji.


Nie ulega wątpliwości, że ostateczny kształt omawianego dzieła nie dorasta do wysokich aspiracji jego twórcy. "Brimstone" pozostaje przede wszystkim zręcznie zrealizowanym thrillerem, a nie starotestamentową przypowieścią o ludzkiej pysze, zbrodni i odkupieniu. Holender balansuje na cienkiej granicy pomiędzy podniosłością, a przerysowaniem, szczęśliwie jednak, poza paroma wyjątkami, udaje mu się jej nie przekroczyć. Film docenią więc głównie amatorzy dreszczy z domieszką makabry, co któryś widz może zatrzyma się na chwilę przy głębszej refleksji, na przykład na temat tego, jak należałoby traktować ludzi, którzy twierdzą, iż znane są im zamysły Boga...

Ocena: ***½


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz