Cannon Films działało od 1967 roku do 1994. Największe sukcesy firma święciła w latach 80., głównie za sprawą produkowanych masowo akcyjniaków z udziałem takich ikon gatunku, jak Chuck Norris, Jean-Claude Van Damme czy Charles Bronson. Kasowe zyski ośmieliły kierujący spółką duet Menahem Golan / Yoram Globus do spróbowania sił w ambitniejszym repertuarze. I tu zaczęły się schodki, bowiem tandem producentów z Izraela doskonale wiedział, jak tworzyć efektowne i mało wymagające filmy rozrywkowe, nie miał za to bladego pojęcia o kinie artystycznym. Obok projektów uznanych twórców, które nie miały wielkich szans na finansowanie z innych źródeł (jak "Otello" Zeffirellego czy "Love Streams" Cassavetesa), Cannon Films zainwestowało fundusze w szereg spektakularnych fiask, pośród których znajdziemy takie celuloidowe dziwadła, jak noirowy para-pastisz "Tough Gusy Don't Dance" w reżyserii Normana Mailera, wersję losów Maty Hari z udziałem Sylvii Kristel czy omawiany tutaj dreszczowiec Belga nazwiskiem Patrick Conrad (jeśli nie kojarzycie tego pana, to spokojnie - nie ma powodów do wstydu).
Komisarz Bert Sanders (Michael Sarrazin) za dnia jest wzorcowym obywatelem, szanowanym stróżem prawa i znawcą sztuki wysokiej. Pod osłoną nocy szef policji oddaje się jednak wstydliwym namiętnościom w szemranym klubie o nazwie Mister Butterfly. Kiedy jedna z jego "przyjaciółek" z tej jaskini grzechu ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, Sanders decyduje się osobiście nadzorować śledztwo w tej sprawie...
Dzieło Conrada w pełni zasługuje na miano rarytasu. Po premierze film okazał się być niewypałem i błyskawicznie popadł w zapomnienie, z którego nie został wydobyty po dziś dzień. Czyni to zeń niezwykle łakomy kąsek dla kolekcjonerów unikatowych doznań. "Mascara" to w istocie piękna katastrofa: zrealizowany z pseudoartystowskim zadęciem thriller erotyczny, śmiało eksplorujący tematy dewiacji, oprócz sadomasochistycznych praktyk oferując zbrodnię, pożądanie i - last but not least - kazirodztwo. Komisarz policji jest więc nie tylko zakochanym w operze estetą, ale i stałym bywalcem przystani fetyszystów, gdzie drag queens wyśpiewują z playbacku słynne arie, a odziani w lateks jegomoście folgują do woli swym żądzom. Niepokojące obrazy sączą się poprzez ekran, perwersja narasta, a wszystko to utrzymane w stylistyce eurotrashowego hołdu dla złego smaku. Przestylizowana forma spotyka na swej drodze szemranego montażystę, aktorzy miejscami sprawiają wrażenie, jakby grali dla samej zgrywy, a kuriozalne dialogi dudnią w uszach jeszcze długo po tym, jak zostaną wypowiedziane (poniżej pierwszy z brzegu przykład, czyli pierwsze linie dialogowe w całym filmie. Mężczyzna do kobiety, która o mało nie potrąciła go na przejściu dla pieszych: - Hey, you think You own the goddamn' road or something? - I could've killed you. - Well, you didn't. Nice try. - Thank you! - Don't mention it. - Good night.) Nie wiadomo w zasadzie czy się zakochać, czy też śmiać do rozpuku. "Mascara" popada ze skrajności w skrajność, bo ciekawe pomysły (te w większości zawarte zostały w pierwszej połowie) sąsiadują z iście ułańską, ocierającą się o czysty absurd, fantazją.
Nie ma nic bardziej nobilitującego dla szmiry, niż udział respektowanej, cenionej obsady. Nie inaczej jest w tym przypadku. Charlotte Rampling dobrana zgodnie z jej dekadenckim emploi wyhodowanym na rolach w takich filmach jak "Zmierzch bogów" oraz "Nocny portier" i bodaj jako jedyna z ekipy wychodzi z przedsięwzięcia z twarzą. Znany m.in z "Czyż nie dobija się koni?" Sarrazin wypada w roli zwichrowanego policjanta zgoła karykaturalnie, a wcielający się w przystojnego projektanta Derek de Lint pełni formę w zasadzie tylko dekoracyjną. Na drugim planie mamy jeszcze epizodyczny występ Romy Haag w roli transwestyty, wyśpiewującego tęsknym głosem szlagier pod tytułem "Help Me Make It Through The Night".
Campowe arcydzieło czy może beznadziejny gniot? Prawdopodobnie po trosze to i to. Z pewnością zaś: uczta dla miłośników złego kina. Wyobraźcie sobie skrzyżowanie "Cruising" Williama Friedkina z grafomanią spod znaku późnego Joe Eszterhasa, a otrzymacie w miarę wierny obraz tego, czym tak naprawdę jest "Mascara". Pełnym egzaltacji uniesieniem na miarę najlepszego libretta, które jakiś zboczony umysł postanowił unurzać w ekskrementach, rzucić na ścianę, a efekt zaprezentować jako dzieło sztuki. PS. Z braku odpowiednich do takich przypadków kryteriów oceniania, tym razem wstrzymuję się od oceny według skali, niech recenzja mówi za film sama, podobnie jak ma to miejsce w przypadku cyklu "Midnite Confessions".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz