11/07/2017

Deadly Blessing (1981)

dir. Wes Craven



Po kontrowersyjnym debiucie "The Last House on the Left", Wes Craven wyreżyserował równie głośne "Hills Have Eyes". Pomimo kultowego statusu obu tytułów, droga do mainstremowego sukcesu była wciąż daleka. Zanim twórca zawojował widownię "Koszmarem z ulicy Wiązów", zdążył popełnić kilka filmów, które nie odbiły się szerszym echem. Obok produkcji na potrzeby telewizji, była jeszcze ekranizacja cyklu komiksowego ze stajni DC, "Swamp Thing" oraz praktycznie kompletnie dzisiaj zapomniane "Deadly Blessing", będące przedmiotem niniejszej recenzji.


Akcja obrazu rozgrywa się na farmie położonej w bezpośrednim sąsiedztwie ziem zamieszkiwanych przez sektę Hittytów. Rygorystyczny w swych wierzeniach odłam chrześcijaństwa, podobnie jak Amisze, odrzuca dobrodziejstwa technologiczne, upatrując w nich dzieła szatana. Martha (Maren Jensen) i Jim (Douglas Barr) są młodym małżeństwem, które nie wyznając podobnych wartości, co członkowie wspólnoty, traktowani są przez jej członków jako poplecznicy diabła. Jim, który sam do niedawna należał do tej grupy purystów, ginie pewnego wieczoru w tajemniczym wypadku. Pozostawiona sama sobie Martha, na przekór naciskom ze strony przywódcy Hittytów, decyduje się nie opuszczać gospodarstwa. Wkrótce, dołącza do niej dwójka bliskich przyjaciółek z miasta. Wtedy też zaczynają ginąć kolejni ludzie...


Czwarty (nie licząc pornograficznego "The Fireworks Woman") pełnometrażowy film w karierze Cravena, stanowi o tyle ciekawą propozycję dla fanów reżysera, że uznać go można za swego rodzaju "etap przejściowy" z obskurnego niszowego horroru do głównego nurtu. Stylowo zrealizowany, o całe cztery lata wyprzedza słynnego "Świadka" Petera Weira, osadzając wydarzenia pośród restrykcyjnej społeczności wyznaniowej. Craven zręcznie miesza tutaj wątki paranormalne z typowym dla slasherów sztafażem. Następujący w finale zwrot akcji, może być nie w smak tym, którzy za pewnik przyjęli już konwencję okultystycznego kina grozy, trzeba jednak przyznać, że przeprowadzony został zręcznie i z dużą dozą pewności siebie.


Nie będą z pewnością zawiedzeni ci, którzy oczekują tropów wiążących z późniejszą filmografią reżysera. Pamiętna scena w wannie z "Koszmaru..." jest jest na ten przykład dosłowną kopią analogicznej sceny z omawianej pozycji. W drugoplanowej roli "dużego dziecka", pojawia się Michael Berryman, czyli budzący ciarki Pluto ze "Wzgórz...". Na tym zresztą ciekawostki obsadowe się nie kończą: twórcy "Krzyku" udało się skaptować do współpracy Ernesta Borgnine'a, co sam Craven porównywał później do zaszczytu, jaki stał się udziałem Johna Carpentera przy okazji występu Donalda Pleasence'a w "Halloween". Pierwszą dużą partię zaliczyła z kolei w "Deadly Blessing" młoda Sharon Stone, która - jak wiadomo - na prawdziwą sławę zczekać musiała jeszcze całą dekadę. 


Pomimo, że ciężko nazwać ów tytuł pozycją przełomową w dorobku przyszłego "mistrza horroru", to na pewno warto poświęcić mu uwagę: to dobrze skrojony, gatunkowy miks, przewrotny pod względem fabularnym, intrygujący atmosferą. I choć daleki od ideału, z pewnością bije na głowę kilka znacznie popularniejszych dokonań Cravena z lat 80., z chybionym sequelem "Wzgórz..." i podobnie nieudanym "Shockerem" na czele.

Ocena: ***



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz