Michael Myers. Jason Voorhees. Freddie Krueger. A może Leslie Vernon? Który z nich zasługuje na miano najznamienitszego seryjnego mordercy w dziejach? Ktoś spyta: zaraz, a kim, do diabła, jest ten Leslie Vernon? Otóż, Leslie jako dziecko był ofiarą fizycznej i psychicznej przemocy. Kiedy odegrał się na nękającej go rodzinie, mieszkańcy małego miasteczka w Maryland, wrzucili chłopca do pobliskiej rzeki, uprzednio związawszy mu ręce. Creepy, right? Jak się jednak okazuje, Leslie przeżył urządzony mu lincz i przez lata przygotowywał plan zemsty. Teraz wreszcie nadeszła jego pora...
Każdy gatunek filmowy podatny jest na korozję poprzez schematy. Tym bardziej poszczególne, specyficzne nurty, na przestrzeni lat generują szereg nadużywanych klisz. W przypadku slasherów, istnieje kilka prostych reguł, których trzyma się większość twórców próbujących sił w tej niszy od bez mała czterdziestu lat. Po drodze znalazło się wielu, którzy próbowali owe stereotypy i klasyczne chwyty wykpić. Pozwolę sobie w tym miejscu zaznaczyć, że "Behind the Mask" należy do ścisłej czołówki najbardziej błyskotliwych i zwariowanych pastiszy w tej konkretnej dziedzinie.
Debiutujący za kamerą Scott Glosserman wszystkie (cztery?) części "Halloween" obejrzał zapewne niezliczoną ilość razy i przeanalizował je bardzo dokładnie. Podobnie "Piątki 13." i "Koszmary z ulicy Wiązów" oraz liczne pokłosia tych słynnych filmowych serii. Opowiadając historię "powracającego zza grobu" zabójcy, reżyser sięgnął po popularną formę mockumentary, gładko wprowadzając widza w świat, w którym zbrodnie ikonicznych zamaskowanych psychopatów wydarzyły się naprawdę. Każąc nam podążać wraz z ekipą filmową za tytułowym bohaterem, twórcy przy okazji wyśmiewają wszystkie obowiązkowe elementy programu: tragedia sprzed lat, zemsta, polowanie na nastolatków w prowincjonalnej scenerii czy dziewicza "final girl". Widz obeznany ze slasherową konwencją, z przyjemnością podejmie grę w wyłapywanie tropów. Warto zatem nastawić się nie tyle na straszenie, co dobrą zabawę.
Motyw śledzenia poczynań pozbawionego skrupułów mordercy, obraz Glossermana zapożycza wprawdzie z "Człowiek pogryzł psa", ale zamiast epatować bestialstwem, stawia na postmodernistyczna kpinę i hołd oddany kanonowi. Niejeden horrorowy maniak wybuchnie śmiechem przy okazji wprowadzenia doktora Hallorana (Robert Englund) czy podczas sentymentalnych wynurzeń na temat "zmian w biznesie", snutych przez weterana granego przez Scotta Wilsona (który, przypomnijmy, karierę aktora zaczynał przy okazji "Z zimną krwią" według Capote'a). Tak zwanych "smaczków" jest tu naprawdę sporo, a paradokumentalny kostium pozwala "wybielić" w oczach widza niski budżet i nie zawsze w pełni profesjonalne aktorstwo (pośród "młodych" bryluje, wcielający się w Vernona, Nathan Baesel, tworzący postać będącą skrzyżowaniem Jokera z... Ace'em Venturą).
Zła wiadomość jest taka, że nie uświadczymy tu ani jednej porządnej sceny gore. Nie jest to oczywiście zarzut sensu stricte: całość to przewrotna (jest twist pod koniec, nic, że łatwy do przewidzenia) dekonstrukcja gatunkowych schematów, a nie krwawa rzeźnia. Porządnie przemyślana, inteligentna, jedynie w finałowej partii sprawiająca pewien zawód: podczas gdy pierwsza godzina była czystej wody grą z widzem i jego przyzwyczajeniami, puszczaniem oka, przekomarzaniem się, to ostatnie pół godziny jest już tradycjonalistycznie pomyślaną parodią. Wciąż jednak, jak na tak skromne zasoby kina indie, "Leslie" bije swą przenikliwością wszystkie "Krzyki" razem wzięte na głowę. Ocena: ****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz