6/28/2022

Dämonenbrut (2000)

dir. Andreas Bethmann


Andreas Bethmann zwykł ponoć określać sam siebie mianem „niemieckiego Joe D’Amato”. Facet od blisko trzech dekad uparcie kręci skrajnie niskobudżetowe horrory z udziałem aktorów porno i swoich znajomych. Wypracował sobie na tej bazie skromną grupę fanów, choć wciąż daleko mu do undergroundowego kultu, jakim w kręgach filmowej ekstremy otoczeni są choćby Olaf Ittenbach czy Andreas Schnaas.

Dämonenbrut aka Demon Terror to siódma pozycja w dorobku Bethmanna, a zarazem poprawiona wersja jego Die Insel der Dämonen (1998). Fabuła jest tu nad wyraz skąpa: jacyś ludzie płyną sobie statkiem po Morzu Śródziemnym, beztrosko zażywają relaksu (pasażerki bardzo lubią się długo i namiętnie masturbować), aż tu nagle trach: sztorm i po wszystkim. Ocalali lądują na nieoznaczonej na żadnej mapie wyspie, gdzie – tak się składa – w tym samym czasie zjawiają się rabusie z łupem z napadu na bank. Zarówno rozbitkowie, jak i złodzieje staną się obiektami ataków ze strony mocy piekielnych zamieszkujących wyspę.


Ot, tyle i aż tyle. Napisać, że Bethmann nie ma pojęcia o zawodzie reżysera, to de facto sprawić mu komplement, ale taki też urok podobnych zabaw z kamerą. Rzecz opowiedziana jest niezwykle chaotycznie, miejscami ciężko połapać się kto jest kim i skąd wziął się na wyspie, w związku z czym reżyser dorzuca dialogi mające rozjaśnić nieco wydarzenia oraz natrętną narrację z offu. Nawet pomimo tych zabiegów odczytanie o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi graniczy z cudem. Dramaturgia leży i kwiczy, podobnie ma się sprawa z napięciem, w związku z czym warto przestać poświęcać im uwagę i skupić na tym, co w tej sytuacji najistotniejsze: gore i cyckach.

Zarówno gore, jak i golizna potraktowane zostały jako sprawy nadrzędne, w związku z czym otrzymujemy ogromne ilości sztucznej krwi, chałupniczych efektów oraz chętnych do rozbierania się przed kamerą pań. Szczyty amatorszczyzny Bethmann osiąga w scenie napadu na bank, kiedy to napastnicy zabijają… dziecięcą lalkę. Potem są jeszcze plastikowe kły demonów, nawiązania do Mgły (1980) Carpentera oraz gwałty dokonywane na niewiastach przez wijące się, oślizgłe macki. Wrażliwców należy przestrzec: reżyser jako undergroundowiec zakumplowany z podziemiem porno nie obcyndala się w tej materii i w pełni wykorzystuje wdzięki swoich aktorek, na które co rusz tryska sztuczna sperma z rozochoconych odnóży demonicznych ośmiornic. Wielbiciele tentacle porn mają więc sporą szansę odnaleźć się w tej zabawie i rozgościć na dobre.

Odważnych należy jednak na starcie przestrzec: pomimo dużych ilości flaków i sromów, Dämonenbrut na dłuższą metę jest ciężkostrawny i męczący. To bardziej zlepek scen i fantazji twórców, aniżeli film z prawdziwego zdarzenia. Warto przy tym nadmienić, że mi akurat w łapska wpadła trwająca półtorej godziny wersja opisana jako „Director’s Cut”, podczas gdy pierwotnie obraz liczył sobie dwie godziny czasu trwania i na niektórych portalach filmowych wrzucany jest w sekcję „Adult”. W tzw. wersji reżyserskiej nie ma żadnych bulwersujących scen zbliżeń pomiędzy aktorami (poza penetracjami za pomocą macek), całkiem jednak prawdopodobne, że w pełnym wydaniu Bethmann pozwolił ekipie zabłysnąć talentem przed kamerą (świadczy o tym choćby jedna dziwnie urwana scena miętoszenia piersi i pocałunków).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz