dir. Robert A. Endelson
Rzecz opowiada o trójce skazańców, którym udało się zbiec z
policyjnego transportu. Bandyci pod przewodnictwem Kane’a (najlepszy spośród
obsady, grający z brawurą William Sanderson, szerszej publiczności znany
głównie z roli J.F. Sebastiana w Blade
Runnerze) znajdują schronienie w domu czarnoskórej rodziny. Turnerowie nie
stawiają oporu, jako bogobojni obywatele starają się spolegliwie przeczekać
napaść, jednak wraz z upływem godzin agresja ze strony intruzów zaczyna
narastać…
Postawa oprawców oparta jest w dużej mierze na rasowych uprzedzeniach, oni sami zresztą stanowią „barwną” (sic!) mieszankę, bo oprócz białego pośród uciekinierów są jeszcze Latynos i Azjata. Przewodzący im Kane najbardziej jednak gardzi Murzynami, epitety typu „nigger” albo „coon” to podstawa jego słownika. Sam przy okazji jest typowym „białym śmieciem”, nieokrzesanym prostakiem z zadupiastego Południa, którego interesuje jedynie zaspokajanie najprostszych potrzeb i przetrwanie z dnia na dzień. Kiedy w jednej z początkowych scen celuje z rewolweru do małego dziecka, a jego twarz wykrzywia szeroki uśmiech, jako widzowie wierzymy, że za chwilę pociągnie za spust.
Pojęcie „politycznej poprawności” ma więc sobie Endelson za nic, choć nie ulega przecież wątpliwości, że całe to bulwersujące rzucanie „mięchem” i żonglowanie stereotypami to tylko część sportretowanej postawy życiowej postaci. Scenariusz jasno wszak kieruje naszą sympatię w kierunku prześladowanych Turnerów, inna kwestia, że robi to w sposób wulgarny i czysto eksploatacyjny, ewidentnie skłaniając się ku taniemu szokowi. Konflikt rasowy podkreślany jest na każdym kroku, wzajemna niechęć buzuje, gotowa wybuchnąć w każdej chwili. Całkiem możliwe więc, że dla wielu osób w czasach dzisiejszych takie ujęcie tematyki wciąż jawić może się jako niebezpieczne, potencjalnie podżegające do przemocy.
A skoro już przy przemocy jesteśmy, to i tej na ekranie nie
brakuje. Najmocniejszą sceną pozostaje ta, w której czaszka małego chłopca
zostaje roztrzaskana przez jednego z bandziorów za pomocą kamienia. Poza tym mamy
tu gwałt, strącenie półnagiej dziewczyny do wodospadu czy pięknie krwisty
postrzał w szyję. Miłośnicy ekstremalnie zwyrodniałej rozrywki wprawdzie nie
znajdą tu zbyt wielu powodów do podniety, nie jest to też najbardziej paskudny
okaz kina spod znaku „rape & revenge” – większość bestialskich aktów odbywa
się poza kadrem. Ale to wciąż rzeczowo plugawy pomiot, który z lubością
wyciska ostatnie soki z teatru okrucieństwa.
Bo zemsta ma tutaj wymiar zgoła przewrotny, a pomiędzy dwiema stronami konfliktu w końcu postawiony zostaje znak równości. Turnerowie, jak wielu innych przed nimi, choćby matematyk-okularnik z Nędznych psów Peckinpaha, w końcu sami schodzą na ścieżkę przemocy i biorą odwet w myśl zasady „ząb za ząb”. Oczywiście, Fight for Your Life to nic więcej jak obskurny wyprysk grindhouseowej rozrywki, bez wielkich aspiracji czy drugiego dna. Ma jednak momenty gdy prawdziwie błyszczy niczym perła pośród gnoju (choć i amatorką potrafi uderzyć konkretnie) i zasługuje na zachowanie w pamięci potomnych jako produkt swoich czasów. Tym większa szkoda, że dzisiejsze malcziki i dziewoczki, co boją się własnego cienia i policji myśli, nigdy nie dopuszczą, aby tak niepoprawny wybryk kiedykolwiek ponownie ujrzał światło dzienne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz