dir. William Richter
Prezydent USA Timothy Kegan zginął od kuli zamachowca 22
lutego 1960 roku. Okoliczności tego zdarzenia nigdy nie zostały do końca
wyjaśnione. 19 lat później, pewien mężczyzna przyznaje się na swoim łożu
śmierci do bycia strzelcem. Świadkiem tego wyznania jest Nick Kegan (Jeff
Bridges), przyrodni brat zmarłego prezydenta. Nick wszczyna
prywatne śledztwo, pragnąc odkryć kto był zleceniodawcą zamachu…
Na początku była powieść Richarda Condona,
autora m.in. Honoru Prizzich. Jej
fabuła, choć oficjalnie będąca fikcją literacką, zawierała szereg czytelnych
odniesień do zabójstwa Johna Kennedy’ego. Nakręcony na jej podstawie obraz debiutującego
w pełnym metrażu Williama Richtera w prostej linii nawiązuje do modnych w
latach 70. thrillerów o teoriach spiskowych, pokroju Trzech dni Kondora (1975) czy trylogii Alana J. Pakuli (Klute [1971], Syndykat zbrodni [1974], Wszyscy
ludzie prezydenta [1976]), jednak konspiracyjna intryga zyskuje tu mocno
satyryczne zabarwienie. Odwołania do zabójstwa JFK walą po oczach praktycznie
na każdym kroku (włącznie z wytknięciem najpopularniejszych hipotez
przyczynowych), jednak Richter tworzy na ich bazie groteskowo-paranoiczny
świat, który niejednokrotnie ociera się o absurd. Tutaj dosłownie nikomu –
nawet najbliższej rodzinie – nie można ufać, każdy gotów wbić ci nóż w plecy. I
zapewne zrobi to w możliwie najbardziej przerysowany sposób – sam reżyser
przyznał, że o ujęciu tematu w krzywym zwierciadle, zadecydowało to, iż
opisywane wydarzenia były zbyt bliskie rzeczywistości, a treść zbyt dołująca. Kiedy więc główny
bohater zostaje zaatakowany w swoim apartamencie to napastnikiem jest
czarnoskóra pokojówka, która w trakcie szamotaniny traci biustonosz. W innej ze
scen domorosły detektyw salwuje się ucieczką z rancza niezwykle wpływowego miliardera,
po tym jak ten… ostrzeliwuje go z czołgu. Jednocześnie jednak, Richter
zachowuje odpowiednie proporcje i wszystkie nonsensy wygrywa z kamienną twarzą,
unikając otarcia się o tanią błazenadę.
Co najbardziej bodajże imponuje w całym przedsięwzięciu to
nazwiska, jakie poczatkujący, nieobyty w filmowym medium twórca zdołał zebrać
na planie. Lista jest długa: za kamerą Vilmos Zsigmond, scenografia od Roberta
Boyle’a (nadwornego scenografa Hitchcocka), muzyka Maurice’a Jarre’a. W
obsadzie zaś John Huston, Anthony Perkins, Eli Wallach, Toshirō Mifune,
Sterling Hayden, Dorothy Malone, Ralph Meeker i Elizabeth Taylor. W mniejszych
lub większych rolach, czasem zaledwie drobnych epizodach, jak choćby w
przypadku Taylor, która pojawia się na chwilę w roli prezydenckiej
stręczycielki. Zawsze jednak obsadzeni z pomysłem i mrugnięciem oka do widza.
Wyborny jest zwłaszcza Huston, który jako cyniczny ojciec klanu (ekranowy
odpowiednik Josepha Kennedy’ego) powtarza niejako swoją kreację z Chinatown (1974): kilkadziesiąt kilo
żywego skurwysyństwa.
Pomimo jednak takiego potencjału i dużych nakładów
produkcyjnych, Winter Kills nigdy nie
odniosło sukcesu i kilka lat przeleżało na półkach. Winić za to należy głównie
problemy finansowe (budżet został wielokrotnie przekroczony), za sprawą których
okres zdjęciowy – z licznymi przerwami – trwał trzy lata, a gdy film został
ostatecznie ukończony, nikt nie był zainteresowany wprowadzeniem go na ekrany.
Zadania podjęło się ostatecznie AVCO Embassy Pictures, które jednak wypuściło
przemontowaną wersję, w której zniwelowano większość akcentów humorystycznych
do minimum. Przy kiepskich wynikach kasowych szybko jednak wycofano kopie z
dystrybucji – zdaniem zarówno Richtera, jak i Condona było to celowe działanie
kompanii, która chciała uniknąć ewentualnych utarczek prawnych z klanem
Kennedych. Film powrócił do kin w 1983 roku, w wersji zgodnej z pierwotnymi
założeniami twórcy i doczekał się pozytywnych opinii ze strony większości krytyki,
co nie uchroniło go jednak przed zapomnieniem ze strony widowni.
Jakby jednak nie patrzeć, Winter Kills to niezwykle ciekawy przypadek filmu stworzonego na przekór przeciwnościom, z
autentyczną pasją – zarówno ze strony nieopierzonego, młodego reżysera, jak i
towarzyszących mu współpracowników. Do tego stopnia, że kiedy wyczerpały się
fundusze, aktorzy i ekipa realizatorska zgodzili się pracować za darmo, a
następnie – wskoczyli na plan innej produkcji (The American Success Company), której jedynym celem było
zarobienie pieniędzy na dokończenie zdjęć do wcześniejszego przedsięwzięcia. Ostateczna klęska w box office była
ogromnym rozczarowaniem dla wszystkich zamieszanych w projekt i naznaczyła całą
późniejszą karierę Richtera, który nigdy nie dostał drugiej szansy
zaistnienia w Hollywood. Nawet jednak nie znając szczegółów fascynującego tła,
jakie stało za Winter Kills (a w
rachubę wchodziły zarówno mafijne kontakty, jak i tajemniczy zgon jednego z
producentów) trzeba oddać, że jest to cholernie frapujący okaz, który
zdecydowanie odcina się od gatunkowych klisz i wzorców, proponując podejście
świeże i pozbawione asekuranckiej kokieterii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz