8/21/2019

Commando Mengele (1987)


dir. Andrea Bianchi


Grupa izraelskich komandosów dokonuje zamachu na ukrywającego się w połudiowoamerykańskiej dżungli doktora Mengele (Howard Vernon). Atak kończy się niepowodzeniem: zamiast słynnego zbrodniarza ginie nazistowski naukowiec dr. Hess (zbieżność nazwisk przypadkowa). W tym samym czasie Marc (Antonio Mayans), potomek ofiar hitlerowskiego reżimu, odkrywa że Mengele chowa się w pilnie strzeżonej posiadłości na wzgórzu w Urugwaju. Chłopak nawiązuje znajomość z tancerką z klubu nocnego, która opowiada mu o przerażających eksperymentach dokonywanych przez osławionego „Anioła Śmierci”. Marc decyduje się stworzyć własny oddział złożony ze specjalistów i dopaść Mengele oraz jego popleczników...


„Commando Mengele” aka „Angel of Death” to efekt współpracy Andrei Bianchiego (reżyseria) i Jesúsa Franco (scenariusz). Ktokolwiek, kto kojarzy nazwiska tych panów, wie że należy spodziewać się porcji solidnego eurotrashu. I tak też jest w istocie: „CM” to nieudolne popłuczyny po „Chłopcach z Brazylii” Franklina J. Schaffnera, utytłane w sosie rodem z hollywoodzkiego kina klasy B. Zamiast Gregory’ego Pecka i Laurence’a Oliviera w rolach głównych antagonistów mamy tutaj stałego współpracownika Franco, Howarda Vernona oraz... Fernando Reya, którego z kolei większość widzów kojarzyć będzie z obrazami Luisa Buñuela. Pierwszy szarżuje ile wlezie jako demoniczny nazista, pragnący stworzyć podwaliny pod 4. Rzeszę, drugi z kolei ewidentnie zdaje sobie sprawę z tego, w jaką kabałę się wpakował: jego postać głównie przesiaduje z lupą w dłoni i zajmuje się przeglądaniem zdjęć z obozów zagłady (no bo tym przecież głównie zajmują się członkowie Mossadu i pokrewnych mu instytucji, czyż nie?).


Nie da się ukryć, że „CM” to szmira przez duże „G”, ale z gatunku tych, które dostarczają sporo satysfakcji: niedowierzanie towarzyszy widzowi już od pierwszych scen, a im dalej w las, tym bardziej rozrywkowo. Banda niewydarzonych „specjalistów” złożona została z samych oryginałów (mistrzostwo stanowi „karateka”, który z radości po przyłączeniu do misji rozdaje swoim uczniom kopniaki po zadkach), a efekty „przerażających” eksperymentów doktora Mengele doprawdy potrafią wprawić w osłupienie (dość powiedzieć, że show kradnie w tym przypadku z lekka zdezorientowany szympans, który jakimś cudem okupuje jedną celę z ofiarami badań). Całkiem logiczny wydaje się także fakt, że żydowski bojownik trzyma powieszony w domu na ścianie krucyfiks. W kwestii aktorskiej prym wiedzie Christopher Mitchum, o którego grze wypada powiedzieć tyle, że jego słynny ojciec powinien był go wydziedziczyć. Jako „rozczarowany życiem” amerykański najemnik niemieckiego pochodzenia, Chris zalicza tutaj jedną z najbardziej spektakularnych walk wręcz sfilmowanych w slow-motion, jakie kiedykolwiek zagościły na ekranach – it has to be seen, to be believed!


Bianchi („Cry of a Prostitute”, „Burial Ground”), który przyzwyczaił nas do propagowania w kinie sleazu, jest tutaj wprawdzie zachowawczy w tej kwestii, ale nadrabia reżyserską "inwencją", która wykracza daleko poza standardy włoskiego kina gatunków. Co minuta, to atrakcja – i to zarówno w kwestii fabularnej, jak i wpadek realizacyjnych, nonszalancji w traktowaniu logiki czy wreszcie kompletnego braku umiejętności prowadzenia aktorów. W drodze do finału wielokrotnie poddajemy zadamy sobie pytanie, czy twórcy zdołają nas jeszcze czymś zaskoczyć, a jednak – zawsze ta sztuka im się udaje. Toteż, jeśli poszukujecie porządnej odtrutki na marvelowski wysyp poprawności politycznej, wpadajcie do Urugwaju: nie spotkacie tu błyskotliwych ludzi, ale z pewnością nie będziecie narzekać na nudę!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz