Wbrew pozorom rzecz zrealizowana jest bowiem ze smakiem, a ubóstwo fabuły wynagradza poziomem realizacji. To nie jakiś obskurny seksploatacyjny śmieć, ale erotyk pełna gębą, okraszony wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową od Waltera Baumgartera (szkoda jedynie, że na dłuższą metę jest ona monotonna) i kładący duży nacisk na stronę wizualną. Dietrich z lubością komponuje stylowe, eksponujące przepych kadry. Celebruje piękno kobiecego ciała, jakby chciał powiedzieć „patrz, ale nie dotykaj”. Gdyby ubrać te wycyzelowane fotosy w jakąś zgrabną treść, to śmiałbym może pokusić się nawet o porównanie względem Borowczyka. Tam jednak, gdzie twórca „Opowieści niemoralnych” sięgnąłby po surrealizm lub wymiar poetycki, tam niemiecki reżyser i producent woli prezentować zbliżenia na wygolone krocze swej gwiazdy. Trudno mu się dziwić, bo Romay w swych młodych latach mogła się poszczycić nie lada figurą i – co nie mniej istotne – nie miała oporów z prezentowaniem jej w pełnej krasie.
Komu więc w pierwszej kolejności należałoby polecić „Rolls-Royce Baby”? Na pewno nie tym, których odrzucają duże dawki nagości. Ale też i raczej nie nałogowym onanistom, bo Ci mogą okazać się znużeni brakiem „akcji”. Docenią za to tytuł z pewnością miłośnicy zrealizowanej na poziomie, europejskiej erotyki w starym (czyt. głównie lata 60., 70.), dobrym stylu. Bez doszukiwania się drugiego dna, w zgoła eksploatacyjnym duchu, ale też bez obrażania inteligencji widza. Aż szkoda, że Romay częściej nie występowała w odmiennym niż zwykle (czyt. dorobek Franco) repertuarze.