Porucznik Crowe (Charles Bronson) to kawał twardego skurczybyka, takiego co to "nie daje sobie w kaszę dmuchać". Pośród wszechobecnego zepsucia, on jeden stoi na straży porządku i moralności. Pomagają mu w tym niekonwencjonalne metody, jakimi walczy z przestępczością. Wespół ze swoim partnerem, od jakiegoś czasu stara się zagiąć parol na pewnego ohydnego alfonsa o ksywce Duke (Juan Fernández). Ten jednak pozostaje nieuchwytny i w dalszym ciągu stręczy bogatym klientom młodociane prostytutki. Crowe będzie musiał tym razem sięgnąć po jeszcze brutalniejsze środki...
Tematyka „Kinjite” może wzbudzać kontrowersje, albowiem twórcy zabrali się za temat nierządu wśród nieletnich. Zważywszy jednak, że obraz został wyprodukowany przez Cannon Group, nie należy się spodziewać ciężkiego "akcyjniaka" podszytego komentarzem społecznym w stylu „Taksówkarza”. To guilty pleasure pełną gębą, obraz może i ponury pod względem klimatu i wymowy, ale jednocześnie o bardzo dużym potencjale rozrywkowym. Już w jednej z pierwszych scen, krnąbrny porucznik karze jednego z dziwkarzy, pakując mu w odbyt dildo. Wprawdzie scena rozgrywa się poza kadrem, ale daje też bardzo dobre pojęcie, z jakiego typu kinem będziemy mieli do czynienia. Logiki tu nie za wiele, niektóre sceny mają niezamierzenie komiczny wydźwięk, inne zaś – są po prostu idiotyczne. W jednej z nich, para nieprzekupnych i skończenie oddanych prawu gliniarzy wywiesza bandziora za balustradę balkonu na wysokości kilkunastu pięter. Zrządzeniem przypadku, nieszczęśnik kończy jako mokra plama na betonie, co jego oprawcy – nieprzekupne gliny – przyjmują ze wzruszeniem ramion. W jeszcze innej, oślizgły stręczyciel zostaje zmuszony do połknięcia ogromnych rozmiarów zegarka. Podobnych smaczków jest tu więcej i wszystkie są równie rozbrajające w swym absurdalnym charakterze.
Jakby tego było mało, główny bohater to ni mniej, ni więcej ksenofob i rasista, wykrzykujący na ulicach obelgi pod adresem przedstawicieli innych ras. Za usprawiedliwienie ma służyć jego frustracja i poniekąd trudno mu się dziwić – w świecie takim, jak ten przedstawiony, mało kto pozostałby niewzruszony i szczycił się swoją tolerancją. Identyfikujemy się więc z zacietrzewionym Crowe’m nawet wówczas, gdy w celu schwytania byle łachudry zmuszony jest wysadzić w powietrze pół nabrzeża portowego. Cel uświęca środki, wiadomo...
Oprócz wątku policyjnego mamy też drugi, z czasem przecinający się z tym nadrzędnym. Dotyczy on japońskiego biznesmena, który z ramienia korporacji przeprowadza się do Los Angeles. Facet ma ciężkie życie, bo mu pruderyjna żona nie daje, fantazjuje więc o dorodnych dzierlatkach, a w pewnym momencie posuwa się nawet o krok dalej. Za co poniesie najwyższą możliwą karę… Ów wątek, mocno rozbudowany, pasuje do podstawowego jak pięść do oka, nawet jeśli, koniec końców, w przewrotny sposób się z nim wiąże. Odczytany dosłownie, ma służyć za okrutny – i łopatologicznie podany – morał, w myśl wpajanej dzieciom od małego zasady: „nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”. Cóż, w tym konkretnym przypadku, autorzy scenariusza pojechali po bandzie, przy okazji popisując się „znajomością” obcych kultur. Teoretycznie, cała ta paralelna sytuacja posiada nawet pewien potencjał, kompletnie jednak niewykorzystany.
Co jednak istotne w kontekście omawianej pozycji, a co z pewnością nie powinno umknąć uwadze żadnemu maniakowi kina klasy B, to fakt, iż „Kinjite” było ostatnim wspólnym filmem J. Lee Thompsona (który po jego realizacji przeszedł na emeryturę) i Charlesa Bronsona. Panowie po raz pierwszy spotkali się na planie „St. Ives” w 1976 roku i na przestrzeni kolejnych trzynastu lat zrealizowali razem dziewięć pełnometrażowych fabuł, w tym takie klasyki jak „10 to Midnight”, „The Evil That Men Do” czy „Murphy’s Law”. Patrząc z tej perspektywy, „Forbidden Subjects” wydaje się może mało fortunnym zakończeniem współpracy. To brukowe kino klasy B., zrealizowane w przetrawionej po tysiąckroć manierze ejtisowej niefrasobliwości. Jakby świadom tego faktu, Bronson nie tyle gra zmęczonego życiem wygę, co naprawdę wygląda na zniechęconego faktem, iż po raz kolejny odgrywa wariant postaci Paula Kerseya. Niemniej, jeśli z kolei spojrzeć na całe przedsięwzięcie jako popis przetwarzanych z rozkoszną indolencją schematów gatunkowych, to rzecz z pewnością zasługuje na status dzieła kultowego. Oddani zwolennicy wymienionego powyżej duetu docenią z pewnością. Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz