Umberto Lenzi, podobnie jak wielu jego kolegów po fachu z ojczyzny pasty, próbował swych sił w rozlicznych gatunkach filmowych. Najbardziej znane pozostają jego wypady na terytorium kina kanibalistycznego („Magniati vivi!”, „Cannibal Ferox”), głównie ze względu na potencjał „szokowy” nurtu, który Włoch potrafił dobrze wykorzystać. Lenzi posiada na swym koncie również szereg (często niesłusznie) zapomnianych wykwitów kina poliziottesco oraz całkiem pokaźną ilość obrazów spod znaku giallo. W tym ostatnim gatunku, reżyser radził sobie bodaj najsłabiej, najwyraźniej nienawykły do bardziej wyrafinowanych form wyrazu. Pośród zalewu mało interesujących filmideł o fantazyjnych tytułach pokroju „Orgasmo” czy „Spasmo”, znaleźć można jednak i takie, które posiadają spory potencjał „kultowy”. Jak choćby "Gatti rossi in un labirinto di vetro" właśnie.
Fabuła koncentruje się na grupie amerykańskich turystów na wczasach w Barcelonie. Stolica Katalonii to miejsce pełne słońca, wprost stworzone do wypoczynku i podziwiania zabytków. Jankesom nie będzie jednak dane długo cieszyć się atrakcjami miasta – kiedy ginie jedno z nich, na całą wycieczkę pada blady strach. Po pierwszym trupie przychodzą kolejne. Wszystkie ofiary łączy jedno: morderca przed śmiercią wyłupił im lewe oko…
"Gatti rossi in un labirinto di vetro" aka "Eyeball” (anglojęzyczny tytuł stworzony został w myśl zasady: krótko i na temat) to utrzymane w lekkim tonie giallo, któremu bliżej do amerykańskich slasherów z kolejnej dekady, aniżeli wypucowanych kryminałów Dario Argento. Historia jest mocno pretekstowa, zachowania postaci nielogiczne, a cała zagadka dotycząca tożsamości zabójcy… cóż, powiedzmy po prostu, że średnio obchodziło mnie w trakcie seansu, kto naprawdę zabija, bo i tak wiedziałem, że twórcy na finiszu wyskoczą z jakimś niemożliwie durnym rozwiązaniem.
Obraz Lenziego oglądać bowiem trzeba na przysłowiowym „luzie” i nie obrażać się o scenariuszowe głupoty, bo tych znajdziemy tutaj naprawdę sporo. W zamian dostajemy całkiem niezłe sceny śmierci (choć do szczególnie krwawych one nie należą) oraz przyjemny, „wakacyjny” klimat. Niby niewiele, ale półtoragodzinny seans nie nudzi, ani nie irytuje, a to już pewien wyczyn. Będąc uczciwym, trzeba stwierdzić, że to całkiem porządna rozrywka z „żółtej półki”. Pozbawiona wyrafinowania, jakie cechowało mistrzów gatunku, ale też zdecydowanie bardziej satysfakcjonująca, niż zdecydowana większość zmagań Lenziego na polu opowieści o mordercach w rękawiczkach. Głównie dla tych, którzy oczekują niezobowiązującej zabawy, ale zatwardziałym koneserom gatunku też może przypaść do gustu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz