1/15/2018

Berlin Syndrome (2017)

dir. Cate Shortland



Clare (Teresa Palmer) jest młodą Australijką. Po tym jak spakowała bagaż w rodzinnym Brisbane, ląduje w stolicy Niemiec, gdzie z aparatem w ręku oddaje się urokom turystycznej swobody. W przeddzień wyjazdu do Drezna, dziewczyna poznaje Andi'ego (Max Riemelt), nauczyciela angielskiego w jednej z berlińskich szkół. Razem lądują w łóżku, a rano snują niemożliwe do zrealizowania wizje wspólnej przyszłości. Niemożliwe przynajmniej dla niej, gdyż Clare szybko przekonuje się, że jej wybranek jest niezrównoważonym psychicznie socjopatą, a ona - jego więźniem...


Pomysł na fabułę, twórcy wzięli z książki autorstwa Melanie Joosten. Idea była prosta: klaustrofobiczny psycho-thriller o zagubionej turystce, która wpada w sidła psychola. Podobnych historii było już wiele, tutaj szczypty egzotyki dodawać zapewne miało - przynajmniej dla widza zza Oceanu - ulokowanie akcji w Berlinie. Zamysł może nieświeży, ale przy odpowiednim podejściu miał szansę zaowocować ciekawym, trzymającym w napięciu dreszczowcem. Tym większa szkoda, że stojąca za kamerą Cate Shortland postanowiła w pierwszej kolejności skorzystać z dobrodziejstw nadętego kina indie, realizując obraz tyleż pretensjonalny, co błahy i niewciągający.


Sztuczne, papierowe są tu postacie: Clare przez cały czas pozostaje bezwolną, miotającą się figurą. Po początkowym buncie nadchodzi rezygnacja. Prze moment wydawać się może, że tytuł filmu ma jakiś sens, jednak klarowne nawiązanie do "syndromu sztokholmskiego" jest tu czystej wody bujdą: psychologia głównej bohaterki nie jest w żaden sposób rozbudowywana, a wcielająca się w nią Palmer do wykorzystania ma paletę barw składającą się z jednej, góra dwóch, min. Nie lepiej ma się sprawa z Riemeltem, który niby próbuje balansować pomiędzy wizerunkiem statecznego obywatela, a nieobliczalnego oprawcy, ale przy braku odpowiedniej charyzmy, wypada blado i bezpłciowo.


Jakby tego było mało, reżyserka kompletnie nie czuje pojęcia suspensu. Machinalnie odgrzewa chwyty podpatrzone u Hitchcocka i Polańskiego, ale brakuje jej swobody w operowaniu kliszami, jest jedynie bezmyślne cytowanie. Można odnieść wrażenie, że w zamyśle miał to być zupełnie inny, bardziej intrygujący i niejednoznaczny obraz. Wszelkie zabiegi służące zbudowaniu więzi pomiędzy widzem a trzymaną w zamknięciu kobietą spalają jednak na panewce, art-housowe wtręty są zachowawcze i nieprzekonujące. Dwugodzinny seans upływa wprawdzie całkiem szybko, a to głównie dzięki skumulowanej akcji, nie zmienia to jednak faktu, że to sfatygowany, odtwórczy film o niczym: bez odpowiedniego pazura, bez głębszego przestudiowania materiału. Gdy dodać do tego fakt, że przez cały czas mamy do czynienia z sytuacją nawet jeśli nie wydumaną, to niemiłosiernie naciąganą, otrzymamy twór filmowy, który trzyma się w kupie tylko na słowo honoru.

Ocena: **



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz